Strona:PL Sofokles - Edyp Król.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Ojca Poliba, a matkę z Dorydy
Meropę, słynnych z cnót i poważania
W mieście, nim los mi ciężkie nasłał biedy
Mniej godne troski niźli podziwienia.
W uczcie mąż pewien, rozegrzany winem,
Ojca poddanym i nieprawym synem
Nazwał mię. W dzień ten do żywego tknięty,
Ledwiem gniewliwe zawściągnął ponęty.
Ale nazajutrz do rodziców spieszę
I rzecz wykładam. — Co gdy usłyszeli,
Przeciw potwarcy srodze wybuchnęli.
Choć głos ich zmierzał ku mojej pociesze,
Przecież rzucone pogardliwe miano
Budziło we mnie boleść niesłychaną.
Mimo rodziców do Delf jadą skrycie.
Ale Apollo na moje pytania
Daje odpowiedź jakby na pozbycie
A sroższych tajni mnóstwo mi odsłania:
Że z własną matką w sprośne śluby wnijdę,
Że spłodzę dzieci na wstręt i ohydę
Wszystkim śmiertelnym i całej rodzinie —
Że własny ojciec z mojej ręki zginie.
To usłyszawszy, sam pod gwiazd opieką
Od niw Koryntu uciekam daleko,
By się zataić w taki kątek ziemi,
Gdzieby ziszczenia przepowiedni onych
Nie mogły nawet stać się podobnemi.
Lecz gdym się zbliżał do miejsc określonych,
Gdzie król miał poledz — tobie jako żonie
Całą okropność wypadku odsłonie —
Ledwiem ku drogom rozstajnym dokroczył,
Mąż ów wraz z woźnym jakby na spostkanie
Na sprzągłym końmi jawią się rydwanie