Bym na swe własne musiał patrzeć sprawy,
Bym tych miał widzieć, których widzieć nie chcę,
Bym tych nie poznał, których-em ciekawy.
Rzekł, wzniósł powieki i sam szarpał rany.
Krew z obu źrenic lice mu oblała —
I nie kroplami po kropli spływała:
Był to deszcz krwisty ze łzami zmieszany.
Nie pojedynczo spadł cios wymierzony,
Są w nim dwie kieski: i męża i żony.
A dawne szczęście świecące dopóty
Przeszło w płacz, w zgubę i nadmiar sromoty.
A z nędz wszelkiego kształtu i nazwiska
(sic.)
Każde obecne, każde ich uciska.
Biedny! cóż pocznie?
Woła bez przerwania,
By wyrzucony z własnego mieszkania
Został przez kogo obwiedźion po mieście
Jak ojcobójca — jak swej matki wreszcie....
Tu go tak mowa uniosła bezbożna,
Że jej bez zgrozy powtórzyć nie można.
Z domu dla zbrodni wygnan niegodziwych
Sam się poświęca na łup jędz straszliwych,
O pomoc jaką i przewódzcę woła,
Bo większy ból jest niż go przenieść zdoła;
I tu przybędzie — bo, jeźli nie błądzę,
Już wrót nam bliskich brzęknęło wrzeciądze;
Wnet taki widok zjawi się przed wami,
Że wróg najsroższy zalałby się łzami.
O klęsk srogich krwawe źródło!
Któż co równego zobaczy?