Strona:PL Sofokles - Edyp Król.djvu/71

Ta strona została przepisana.

Jak widok matki? których winy równe
Nie zagładziły morderstwa gwałtowne.
Ujrzawszy dzieci, tak jak są spłodzone,
Zniosłyżby oczy we łzach zatopione?
Cóż rzec o mieście i świątyniach bogów?
Sam się wygnałem z ich szanownych progów,
Wzniósłszy głos przekleństw w nieobłudnem słowie,
Nie wiedząc kogo skazują bogowie;
Tak obarczony ciężkich win natłokiem,
Móglżem je przenieść obojętnem okiem?
I słuch mi równie stał sic nieprzyjemnym;
I gdyby mógł być odemnie zawisły,
Chciałbym wraz zostać i głuchym i ciemnym,
Bo dla nieszczęsnych ciężarem są zmysły.
Czemuś mię przyjął leśny Cyteronie?
Lub czemuś w rychłym nie utulił zgonie?
Tak, byłbym zginął nieznany nikomu. —
Stary w Koryncie polibowy domu,
Gdzie młodość dla mnie ubiegła szczęśliwa!
Dziś ród i los mój wstydem cię okrywa.
Wy leśne jary i rozstajne drogi,
Którem krwią własną z własnych rąk zakrwawił,
Utkwiłże w waszej pamięci mord srogi
I to, czem potem miejsca te rozsławił?
O sprośne śluby! okropne łożnice,
Z których się wylągł ród nasz ohydzony,
Z jednego gniazda dzieci i rodzice,
Ojce i matki, i bracia i żony!
I co wśród ludzi sprosności się chowa!
A jeźli o tem zbrodnią nawet mowa,
Koniec, przez bogi, z nieszczęsnym zdziałajcie,
Skryjcie, utopcie, albo śmierć zadajcie,
By pośród siebie nie cierpieć nędzarza.