Nazajutrz o świcie kroczył doktór wraz z Pietrkiem i stadem kóz stromą drogą od osiedla ku hali. Usiłował kilka razy nawiązać rozmowę z koźlarczykiem, ale otrzymywał w odpowiedzi urywane jeno, niechętne słowa. Pietrek nie łatwo dawał się wciągnąć w rozhowory, to też doszli w milczeniu do chaty dziadka, gdzie czekała już Heidi z dwoma swemi kozami, a cała ta trójka była rześka i wesoła, jak słoneczny poranek w górach.
— Czy idziesz? — spytał jak zawsze Pietrek.
— Oczywiście, jeśli i pan doktór pójdzie! — odparła Heidi.
Pietrek spojrzał zpodełba na doktora.
Dziadek przyniósł plecak z południowym posiłkiem, powitał z szacunkiem doktora, potem zaś zawiesił worek Pietrkowi na plecach.
Cięższy był, niż zazwyczaj, gdyż Halny Dziadek włożył weń spory kawał różowego, smakowitego mięsa, w przypuszczeniu, że doktorowi spodoba się na pastwisku i spożyje tam obiad, razem z dziećmi. Na myśl o tym nieznanym przysmaku rozwarł Pietrek usta od ucha do ucha.
Ruszono pod górę. Kozy otoczyły Heidi, potrącając się i odpychając wzajemnie. Trwało to przez czas pewien, wkońcu Heidi stanęła, mówiąc:
— Dość tego! Teraz idźcie spokojnie przodem, ja zaś porozmawiam z panem doktorem.