Nazajutrz, razem ze świtem, wyszedł z chaty dziadek, by zbadać stan pogody.
Szczyty skał paliły się złoto-różowym blaskiem, powiewał rzeźwy wietrzyk, poruszając gałęzie jodeł. Wschodziło słońce.
Starzec patrzył przez chwilę w skupieniu na złocące się coraz to bardziej szczyty i zielone wzgórza, na znikające w dolinach cienie. Stał tak, aż słońce wzeszło.
Poszedł potem do szopy, odjął deski, wyciągnął wózek Klary, następnie zaś wszedł do izby oznajmić dziewczętom, że czas wstawać.
W tej chwili właśnie zjawił się Pietrek z kozami, które nie szły, jak zawsze w porządku przed i za nim, ale skakały dziko na wszystkie strony, gdyż rozwścieklony chłopak śmigał batem bez powodu naoślep, zadając bolesne razy. Doszedł on do ostatecznych granic złości i rozgoryczenia. Od długich już tygodni utracił towarzystwo Heidi, do którego nawykł. Ile razy nadszedł z dołu, wynoszono już obcą pannę i sadzano w wózku, a Heidi była nią wyłącznie zajęta. Ile razy wracał, nieznośny wózek wraz z właścicielką stał pod jodłami, a zagadana z przyjaciółką Heidi nie zwracała nań wcale uwagi. Przez najpiękniejszy czas lata nie poszła z nim ani razu, dziś zaś miała wprawdzie pójść, ale wraz z obmierzłym wózkiem i paplać przez cały dzień z Klarą. Przewidywał to, oczywiście,