Strona:PL Spyri Johanna - Heidi.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Przybiegły obie.
— Nie ja, babuniu! — odparła Heidi, — ale wiem, kto to uczynił.
— Takie same i piękniejsze jeszcze rosną na pastwisku! — dodała Klara. — Zgadnij, babuniu, kto przyniósł wczesnym rankiem te gencjany!
Klara uśmiechnęła się tak zagadkowo, że babuni przyszło na myśl, iż tego dokonała sama. Pastwisko było jednak zbyt odległe.
Nagle, z poza jodeł doleciał szelest. Był to Pietrek, który dotarł tu właśnie. Widząc, kto stoi obok Halnego Dziadka, przed chatą, zatoczył wielkie koło i chciał się prześliznąć popod jodły, by pójść dalej. Poznała go jednak babunia i nagle błysła jej myśl nowa. To pewnie Pietrek przyniósł kwiaty, a teraz chciał się wyśliznąć, przez wrodzoną lękliwość i skromność. Postanowiła go zatrzymać i nagrodzić.
— Chodź, chłopcze! — powiedziała, wtykając głowę pomiędzy gałęzie. — Nie bójże się! Chodź do mnie!
Pietrek skamieniał ze zgrozy. Po tem, co przeżył, stracił całą siłę oporu. Czuł tylko: Teraz koniec! Włosy mu stanęły na głowie, blady, zmieniony, drżący ze strachu wyszedł z gęstwy.
— Chodźże, chodź i powiedz bez ogródek wszystko! — zachęcała go babunia. — Czyś to ty zrobił?
Pietrek patrzył w ziemię i nie dostrzegł kierunku, w którym wskazuje palec babuni. Widział tylko przed chatą Halnego Dziadka, który go przeszywał spojrzeniem szarych źrenic, a obok niego stał człowiek najstraszniejszy, urzędnik policyjny z Frankfurtu. Drżąc całem ciałem wyrzucił słowo wyznania:
— Ja!
— No i cóż jest w tem tak strasznego? — zdziwiła się babunia.