Więc zrobiwszy ugodę o duszę z szatanem,
„Ażeby dyjamentu tego został panem;
„By mógł wierzchołek Tatry koniecznie ustrzelić,
„I — choćby odrobiną królów rozweselić.
„Naciągnął łuk i zmierzył — ręka mu zadrzała,
„Grzmot rozległ się wokoło, woda zakipiała;
„Oderwał się wiérzch góry, ale nie bez szkody,
„Bo karbunkuł się stoczył do głębokiéj wody,
„I przepadł z swojém światłem tak piękném, na wieki,
„A myśliwy nie wyszedł z szatana opieki!” —
Daléj pomiędzy rypy[1] w nieładzie zwalone,
Idźmy w stronę północną, gdzie grapy spiętrzone
Rozmaitemi w koło wystając szczotami[2],
Iskrzą się niknącemi przed ciepłem śniegami,
Z pod których wytryskają szumiące strumienie,
Swawolnym biegiem swoim zajmując wejrzenie;
Przyprowadzając nad brzeg Zielonego-stawu,
Gdzie kierdele[3] przez lato dość mają potrawu:
Witaj Stawie-zielony! wśród pysznéj przyrody
Połyskujesz się, czysty, jak kryształu wody;
Twe łożysko rozciągłe, chociaż nie szerokie,
Ale za to niezmierne zimne i głębokie;
Wktórem się przeglądają ciemierzyce[4] latem,
Kurze-ziela i mlecze z szafirowym kwiatem.
Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.