Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.
X.

Wyszedłszy z dymiącego w Sławkowie szałasu
Wstępujemy ścieszkami do ciemnego lasu;
Uprzedzając wschód słońca o różannéj zorzy,
Nim zupełny dnia widok jasno się rozłoży;
A potém uderza nas długi i wysoki
Kolbach, który swém czołem rozdziera obłoki
I wypogadza niebo, lub słotę sprowadza,
A z łona swego bystre nurty wyprowadza,
Gdzie po rypach ogromnych bystra woda spływa,
I kroki zatrzymuje, i drogę przerywa,
I zmusza do spoczynku w rzeźwiącym zacieniu,
Nasuwając domysły o swojém istnieniu:
Z dzikiego to ustronia, skalistéj kotliny
Spadając wodospadem w głębokie cieśniny
Czyni pyszne igrzyska, któremi szalenie
Pędząc na dół, przedstawia brzegów spustoszenie:
Łamie drzewa i skały urywa i niesie,
I rozrzuca swawolnie po zdumiałym lesie!....
Ryjąc sobie koryto pomiędzy skał rzędem
Spieszy w pola dalekie niewstrzymanym pędem.
Z polany na polanę wychodząc przez krzaki,
Musimy brnąć rozległe sapiska i młaki;
A niekiedy z korzenia pośliźniona noga,
Wpada w głębie trzęsawisk — a niekiedy trwoga