Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

A niekiedy uwieść się, lub upaść przypadnie,
Przez ukryte pod mchami śliskie skały zdradnie!
A szelest coraz więcéj staje się głośniejszy,
A tém więcéj zajmuje; im więcéj groźniejszy;
Im bliżéj, tém okropniéj nogi zapadają
I w ratunku tym większéj przeszkody doznają;
Czego się uchwicimy, zostaje nam w dłoni,
Wyrywa się — wpadamy ledwie nie do toni?
A gdy ręce znużone chłodna rosa ziębi,
Usiłując wyjść na wiérzch, zapadamy głębiéj!
I brnąc taką dziczyzną z wielkiem wysileniem,
Jesteśmy zagrożeni życia utraceniem!
Choć przeraża nas łoskot spadającéj wody,
Zwieszamy się po skałach zdradliwéj przyrody;
Która pamięta jeszcze piérwsze swoje czasy,
I przypomina owe w Brazylii lasy;
Gdzie nigdy lazur nieba słońcu promieniami
Nie zaglądnie, i księżyc nie przejdzie z gwiazdami;
Gdzie tylko cień ma ducha i otwarte oczy,
W których mieści się widok dziki i uroczy!
Jakże mocno szumiący wodospad przed nami!
Woda po kilku progach spada bałwanami
I niewstrzymanym pędem gniewna w głazy bije,
Nie mogąc się rozszérzyć — otchłań sobie ryje;
A wstrząsając posadą, przepychu się zrzeka,
Wyrywa się z niewoli i spiesznie ucieka
I niesie oderwane swoją mocą skały,
I drzewa, które wiatrem zwalone zostały,
Tłukąc niemi bez przerwy, z ramienia na ramię
Przerzuca do otchłani i w otchłani łamie!
A tocząc zapieniona swój żywioł zuchwały,
Chce potłuc w środku łoża wystające skały,