Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

pomniawszy drzwi zamknąć za sobą? Czy też wyszli na chwilę i niezadługo powrócą?
Nagle w jej głowie zaświtała myśl o czarno ubranej kobiecie, napotkanej na schodach, na którą przedtem nie zwróciła uwagi. Ona to wyszła z mieszkania? Lecz czemuż pozostawiła drzwi otwarte?
W każdym razie Tadeusza tu niema. Zdążył uciec? A może go wcale nie było? Czemu wogóle ją tu ściągnięto?
Naraz, z poza parawanu dobiegł ją jakiś szmer.
Czyżby tam zaczaił się kto, pragnąc ukryć swą obecność?
Szmer sprawiał raczej wrażenie, że tam za parawanem powoli spływa woda, a jej krople miarowo, w odstępach, uderzają o podłogę...
Źle zakręcony kran?
Marysieńka nie mogła pohamować dłużej swej ciekawości. Nie zważając na skutki jakie mógł wywołać jej postępek, przypdła do parawanu i uchyliła raptownie jedno ze skrzydeł.
A wtedy z jej piersi wydarł się zduszony okrzyk.
Okrzyk przerażenia...
Tam, w fotelu leżał bezwładnie mężczyzna, z głową zwisłą na poręcz, a z jego piersi cienką strugą sączyła się krew, powoli spływająca na podłogę...
Marysieńka drżąc cała ze strachu postąpiła naprzód.
Tak, niema najmniejszej wątpliwości... Zamordowany. W ranie tkwiła głęboko, wbita aż po główkę, rękojeść sztyletu...
Przezwyciężając lęk, pochyliła się nad zabitym — i teraz z jej gardła wydarł się już nie krzyk, a nieludzki jęk bólu...
Tadeusz... Jej Tadeusz... Jej Tadzio...
Przed nią spoczywał jej mąż, zamordowany snać zaledwie przed chwilą, w tej ohydnej spelunce... Niczem oszalała wypadła na schody.
— Ludzie! Ratunku! Morderstwo...
Po chwili mieszkanko i pokój były pełne ludzi. Zewsząd widniały twarze podniecone, niespokojne... A śród nich, Marysieńka, blada, z nieprzytomnemi oczami bełkotała jakieś słowa bez związku.
— Kto pani jest? — rozległo się naraz nad nią ostre zapytanie.