Hrabia pozostał sam. Leżał na otomanie, a przed jego oczami wirowały czerwone i żółte koła. W ustach czuł okropną zgagę. Niby ołów. Lecz mózg jeszcze pracował, a w nim krążyły niespokojne zapytania:
— Co to ma znaczyć? Czemu tak nagle się rozchorowałem? Pocóż na klucz zamknął mnie ten Hopkins?
Wykonał ruch, aby powstać, ale opadł na kanapę z powrotem.
Nagle...
Tuż koło otomany znajdowała się kotara. Czerwona, pluszowa kotara, zasłaniająca prawdopodobnie wejście do sąsiedniego pokoju, z którym łączył się gabinet.
Z za tej pluszowej, czerwonej kotary niespodzianie wysunęła się ręka.
Sucha, koścista, krogulcza ręka, o palcach zakrzywionych, niczem szpony sępa.
Zawisła nad Wazgirdem...
Zawisła, a później jęła błądzić, zbliżając się wyraźnie w kierunku kieszeni marynarki. Tam zagłębiły się palce i powoli jęły wyciągać portfel i papiery.
Lecz, Wazgird, choć już na pół nieprzytomny, dostrzegł tę podejrzaną wędrówkę krogulczej dłoni. Poczuł, że zabierają mu to, o co tyle czasu walczył z takim wysiłkiem.
— Co to? Zasadzka? — wybełkotał, starając się resztką sił poderwać ze swego miejsca. — Wpadłem w pułapkę?
Drogocenne dokumenty już znikły za kotarą. Natomiast wysunęła się druga dłoń a kościste palce pochwyciły hrabiego za szyję.
— A... a.., a,,, — zdążył tylko wycharczeć, zduszony potężnym uściskiem.
Oczy jego, błądziły teraz bezradnie, szukając ratunku. Gdy w tem spotkały inne spojrzenie. Bo w ślad za ręką z za portjery wychyliła się i czyjaś głowa. Spojrzenie to, przepojone było taką nienawiścią, że Wazgird zrozumiał, iż liczyć nie może na żadną litość...
Napróżno szarpał się jeszcze parę razy, a później...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem Marysieńka siedziała pełna niepokoju na sali. Cóż się stało hrabiemu? Czemu tak zaniemógł nagle? Byle to nie była dłuższa choroba, ba, bo cóż pocznie sa-