wał tę scenę Hopkins, z widocznem zadowoleniem, stojąc na dworze. Później skinął głową i powrócił do pamiętnego gabinetu.
Znajdowały się tam pani Carlson i Maud, już ubrane w płaszcze. Obok nich na fotelu, nieruchomo leżała Marysieńka. W roku pokoju stał gospodarz knajpy, zezowaty drab i liczył sporą paczkę dolarowych banknotów.
— Wszystko odbyło się jak najlepiej! — wyrzekł Hopkins do gospodarza. — Nikt nie poweźmie najlżejszych podejrzeń! Wywieźliśmy ciało Polaka i zostanie porzucone w szczerem polu! Zresztą, dzięki temu, że był osłabiony narkotykiem, doduszono go poduszką tak zręcznie, że władze mogą uwierzyć, iż zmarł na anewryzm serca. A ponieważ zabraliśmy mu papiery, długo nagłowi się policja, zanim stwierdzi jego tożsamość. Toć przebywał nawet we Francji, pod fałszywem nazwiskiem! Mister Schultz... ze Lwowa...
— Z nią też nie będzie wiele kłopotu — wskazał na bezwładnie spoczywającą Marysieńkę — wyniesiemy ją do drugiego auta i jazda!
— Więc, do Marsylji? — rzuciła Maud.
Hopkins błysnął oczami.
— Do Marsylji! — powtórzył. — Jest to jedno z najlepszych miast w Europie, w którem można tak zgubić człowieka, że go żadna siła ludzka nie odnajdzie! Marsylskich spelunek nie odwiedza nawet policja. Są zbyt niebezpieczne!
— W drogę! — wymówiła pani Carlson, kierując się do wyjścia.
— Bezzwłocznie! — odparł. — Długa oczekuje nas podróż!
Kiedy Marysieńka, po szeregu godzin uśpienia, nagle rozwarła oczy, pojąć z początku nie mogła, ani, co się z nią stało, ani, gdzie się znajduje...
Zdziwiony jej wzrok błądził dokoła, nie poznając otoczenia.
Leżała ubrana, na łóżku, w jakimś niewielkim pokoiku. Pokoik ten musiał się znajdować w starej kamienicy, bo sufit miał sklepiony i okopcony, a gdzieś u góry,