Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

widniało małe, nie wiedzieć czemu okratowane okienko. Również i drzwi były dziwne — masywne, dębowe, o żelaznych okuciach. Prócz łóżka, umeblowanie izdebki stanowiło zniszczony stół, nadżarta przez robaki szafa i parę krzeseł.
— Gdzież jestem? Jak tu trafiłam? — Pohorecka zbierała z trudem wspomnienia. — Przecież to nie mój numer w „Terminusie“!
Nagle, z całą wyrazistością, zarysowały się w mózgu potworne obrazy...
Znajdowała się w jakiejś ohydnej spelunce. Naga dziewczyna tańczyła bezwstydnie. Chciała uciec. — A później ten gabinet i trup Wazgirda...
— Zamordowali go, a mnie porwali! — groźny wykrzyknik wydarł się z jej ust. — Uśpili chloroformem i porwali.
Czuła jeszcze mdły i odurzający zapach narkotyku, kiedy przepojona nim chustka spadła na jej głowę. Ależ, ci Amerykanie, to zwykli zbóje!
Wykonała z trudem parę ruchów, usiłując powstać. Niby nalana ołowiem ciążyła głowa i bolało ją całe ciało, jakby od długiej, niewygodnej a męczącej jazdy.
— Dokąd mnie wywieźli? Cóż to za pokój? — w głowie jej krążyły przeróżne spostrzeżenia. — Do innego jakiegoś miasta, czy też jestem uwięziona w Nizzy?
Nareszcie, podniosła się z łóżka i, chwiejąc się na nogach, podeszła do drzwi. Poruszyła klamką. Były one zamknięte.
Ale Marysieńka spodziewała się tego. Z kolei zbliżyła się do okna. Było one tak wysoko umieszczone i tak gęste zasłaniały je kwiaty, że nie spostrzegła nic, prócz kawałka szarego nieba.
— Prawdziwie więzienna cela! — wyszeptała.
Może zbliżyłaby się powtórnie do okutych żelazem drzwi i mocno poruszyła za klamkę, chcąc hałasem wywołać czyjąś obecność i dowiedzieć się, jakie żywią względem niej zamiary wrogowie, gdyby w tejże chwili od zewnątrz nie rozległ się zgrzyt przekręconego w zamku klucza i drzwi rozchyliły się powoli.
Ustąpiła mimowolnie parę kroków tłumiąc gniewny wykrzyknik:
— Ach, to pan!...