— Róbcie ze mną, co chcecie! — zawołała wzgardliwie z płonącemi z gniewu oczami. — Wiem, że obca wam jest litość i do wszystkiego jesteście zdolni! Ale żadnej plenipotencji, ani żadnych ustępstw nie potraficie ze mnie wymusić!
Powstał z miejsca i ironicznie zerknął na ofiarę.
— No, no. Co za stanowczość i duma! — wyrzekł. — Brawo! Ale mam nadzieje, że pani jeszcze zmieni zdanie!
— Nigdy!
— Nigdy? Kto wie? Mamy czas do namysłu do jutra! A przedtem pokażę pani jeszcze kilka ciekawych scenek! Może to wpłynie na jej postanowienie!
Nie wyjaśniając bliżej, co miał na myśli, wyszedł, zamykając okute żelazem drzwi na klucz, za sobą.
Marysieńka pozostała sama. Poznała prawdę, lecz jakże tragicznie przedstawiała się ta prawda.
Dokoła spadku, czy też depozytu, pozostawionego Tadeuszowi, toczyła się walka. Zarówno Wazgird, jak i ci Amerykanie, stanowiący część jakiejś szajki pragnęli zagrabić cudze miljony. Miljony, które może jej miały przypaść w udziale? Bo choć nieznane jej były bliższe warunki podjęcia skarbu — jej osoba tu wchodziła w grę i od jej zgody coś musiało zależeć. Świadczył o tem, nietylko przedśmiertny list męża, jakiego nie zdążyła przeczytać, ale i zasadzki, które ze wszech stron na nią zastawiano. Zawadzała. Bo zarówno Wazgird, jak i Amerykanie, dążyli do tego samego celu. Albo „pozbyć się“ Marysieńki, albo wymusić na niej jakieś zezwolenie. Na co? Na to, prawdopodobnie, by móc ją wyzuć ze wszystkiego bezkarnie.
Tylko Wazgird czynił to podstępnie, delikatniej. Tu, nagle, w pamięci Pohoreckiej zarysowało się wspomnienie jego oświadczyn i oferty małżeńskiej. Nic innego! Nie mogąc usunąć jej ze swej drogi, pragnął zostać mężem Marysieńki, aby korzystając ze swych praw, uczynić to samo, co zamierzają zrobić Amerykanie, na zasadzie zdobytej terorem plenipotencji. Cała różnica polega na tem, że podczas gdy on okłamywał i łudził, oni stawiają spra-