Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

— Hm... Zobaczymy! — odrzekła drwiąco. — Za kilka dni i pani będzie się tarzała po podłodze tej szynkowni, żebrząc o litość!
Bezczelne słowa Amerykanki, ostatecznie wytrąciły z równowagi Marysieńkę. Przedtem już drżało w niej wszystko z gniewu, lecz obecnie porwała ją niczem niepohamowana pasja. Przyskoczyła dla Carlson‘owej i zanim ta zdążyła się usunąć, lub też mogła temu przeszkodzić Maud, stojąca z tyłu o kilka kroków, uderzyła z całej siły w twarz Amerykankę.
— Masz... za mnie i... za nią! Ty potworze!... Wspólniczko rudego bandyty!...
Tamta zatoczyła się na ścianę, pod wpływem silnego uderzenia, chwytając się ręką za zaczerwieniony policzek. Do Marysieńki tymczasem, podbiegła Maud, jakby pragnąc przeszkodzić dalszej bójce i bełkocząc po angielsku jakieś niezrozumiałe słowa.
W tejże chwili rozwarły się drzwi, a na progu stanął Hopkins. Może nadchodził on teraz dopiero w rzeczy samej, a może z ukrycia śledził wrażenie, wywarte na Pohoreckiej przez ohydne sceny w spelunce, a spostrzegłszy jej zachowanie się, postanowił interwenjować.
— Co się tu dzieje? — zapytał.
Marysieńka zmierzyła go dumnie, roziskrzonemi z podniecenia oczami. Carlson‘owa, wtulona w kąt pokoju, z wykrzywioną ze złości twarzą, jęła syczeć, niczem nadeptana żmija.
— Uderzyła? — powtórzył, spozierając na swą wspólniczkę. — No... no... Więc taką jest pani odpowiedź? — rzucił, na pozór spokojnie, w stronę Marysieńki.
Wyraz pogardy przebiegł po obliczu Pohoreckiej.
— Inną nie będzie! — odrzekła stanowczo. — A policzek, jaki wymierzyłam pańskiej towarzyszce, niechaj najlepiej świadczy, że was się nie ulęknę!
Z twarzy Hopkinsa naraz spadła maska. Świetnie udaną zazwyczaj dobroduszność zmienił prawie zwierzęcy wyraz.
— Taka twoja odpowiedź! — wycharczał, pochwytując ją brutalnie za ramię. — Igrać ci się zachciało z nami! Doskonale! Zobaczymy, kto będzie się śmiał na ostatku!