Z nadmiaru wrażenia mało nie osunęła się ze swego stołka. Jeszcze nie wierzyła własnym uszom.
— Kto? Kto?
— Ja... Gwiżdż...
— Pan... pan?... pan żyje? W jaki sposób się tu dostał?
— Jeśli żyję — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy, nieco ironiczny głos — w każdym razie nie jest to zasługą Wazgirda! Uczciwie pracował, abym się znalazł na tamtym świecie...
— Pragnął pana zgładzić?
— Cudem ocalałem! Lecz, nie pora teraz na długie wyjaśnienia. Niechaj pani wystarczy, że dawka trucizny, jaką dosypał do wina, była słabsza, niźli się tego spodziewał...
— Ależ łotr! — okrzyk oburzenia wyrwał się Marysieńce. — Chciał otruć.
— Coś w tem rodzaju! Chwilowo zapomnijmy o tem! A w jaki sposób się tu znalazłem...
— Właśnie... właśnie...
— Skoro odzyskałem zdrowie, pospieszyłem natychmiast zagranicę, bo wiedziałem dokąd Wazgird panią wywiózł. Przybyłem akurat w chwili, gdyście z temi Amerykanami opuszczali hotel. Pospieszyłem wślad za wami do Nizzy i byłem świadkiem, gdy panią wynoszono z tej spelunki! Wazgird, zdaje się zginął... A ja trop w trop znalazłem się w Marsylii...
— Jaki pan dobry!
— Grozi pani straszliwe niebezpieczeństwo! — szeptał, nie zwracając na jej wykrzyknik uwagi. — Muszę panią, za wszelką cenę uratować...
— Uratować? — powtórzyła, a w jej serce wstąpiła otucha. Czy możliwy jest ratunek? Co mam czynić?
— Więc do rzeczy! Zaznaczam, że wdrapałem się tu po rynnie i przedtem już stukałem, gdy nadeszły te Amerykanki... Czas nagli, mnie niezbyt wygodnie jest utrzymywać się w obecnej pozycji, a pani niema sekundy do stracenia... Bo inaczej może być źle...
— Cóż mam robić?
— Przepiłować kraty i przez okno uciec! Przyniosłem piłkę i wnet pani ją podam! Lecz, czy pani potrafi to wykonać? Gdyż ja, niestety, nie dostanę do prętów.
Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/135
Ta strona została skorygowana.