Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/141

Ta strona została skorygowana.

Daleko słabszy od niego Gwiźdź z trudem mógł mu sprostać. Aczkolwiek dławił go on kolanami i raz po razie ponawiał ciosy pięścią po głowie, zbój szarpał się pod nim i wreszcie udało mu się jedną rękę wyswobodzić. Wtedy, palnął potężnie Gwiżdża w bok... a ten, z kolei; z głuchym jękiem osunął się na podłogę.
— Masz, chłystku! — wycharczał zawzięcie, gramoląc się na niego i pochwytując za gardło. — Raz na zawsze ci się odechce stawać w obronie uciśnionych piękności!
W Marysieńce zamarło serce. Rudy zbój zwyciężał w walce! Więc znowu wszystko miałoby być stracone? Przez nią, zginąłby Gwiżdż? A ten ohydny bandyta, morderca i kat kobiet zatriumfowałby bezpowrotnie?
Wzrok jej pobiegł beznadziejnie po pokoju i nagle zatrzymał się na leżących przy oknie, wyłamanych żelaznych sztabach. Lecz, czy je udźwignie? Jednym susem znalazła się przy nich i z niebywałym wysiłkiem wzniosła je do góry.
A później, uczyniwszy kilka kroków naprzód, opuściła je z rozmachem na rudy łeb krwawego Maksa. Runęły, niczem potężna maczuga...
— Och...
Zbój jęknął i przymknął oczy, a jego olbrzymia dłoń spadła z gardła Gwiżdża. Był już najwyższy czas, gdyż Gwiżdż, blady wyczerpany jeno charczał w żelaznym uścisku.
Teraz, wyswobodziwszy się szybko rzucił Marysieńce:
— Prędzej pilnik, bo trzeba z nim skończyć! Mam browning w kieszeni, ale nie chcę robić hałasu!
Pośpiesznie odszukała porzucony pilnik, który leżał w tem samem miejscu, gdzie wypadł z jej dłoni, pod wpływem miażdżącego uścisku Maksa.
— Jest!
Gwiżdż porwał tę improwizowaną broń i począł nią z zaciekłością zadawać razy zbójowi.
— Masz, łotrze! mamrotał, uderzając zawzięcie. — Masz za tę i za tamtą! Ty morderco, bandyto potworny, który tyle czasu pastwiłeś się nad bezbronnemi kobietami!
Pod wpływem ciosów, które zamieniały twarz w jedną krwawą maskę, drab, na chwilę oprzytomniał.
Rozwarł oczy. Zamigotał w nich zwierzęcy przestrach a z piersi wyrwał się chrypliwy okrzyk: