Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

— Oszczędź!... Daruj życie!...
— Ja miałbym cię oszczędzić? — wymówił Gwiżdż. Po to, żebyś za sekundę nas zabił?... O, nie, kochanku! Więcej już ręki nie podniesiesz na nikogo!
I z całego rozmachu wbił mu pilnik w gardło.
— Ach! — wydała ciche westchnienie Marysieńka i zasłoniła rękami twarzyczkę, aby nie widzieć potwornej sceny.
Rudy Maks żężał w przedśmiertnych podrygach...
— Sobace, sobacza śmierć! — wyrzekł Gwiżdż, powstając. — Nigdy nie przypuszczałem, żebym mógł być podobnie okrutny! Lecz, on napewno również nie pożałowałby nas! Ciężko napotkać drugiego podobnego potwora i nie było innego sposobu pozbycia się go!
Marysieńka drżała wciąż, obawiając się nawet spojrzeć w tę stronę, gdzie spoczywał obecnie nieruchomo, niedawny jej kat.
— Pani Marysieńko! — oświadczył. — Naprawdę mi przykro, że musiała pani być świadkiem tej całej sceny! Ale, proszę sobie przypomnieć, co niedawno chciał ten zbój uczynić z panią! Teraz, należy skupić siły, bo daleka jeszcze droga do naszego ocalenia!
— Co pan zamierza uczynić? — wyszeptała, starając się opanować z całej mocy.
— Uciec stąd, jaknajprędzej! Gdyż, jeśli towarzysze rudego Maksa zauważą jego dłuższą nieobecność, zjawią się tu całą zgrają. Wtedy nie pomoże, ani pilnik, ani kraty, ani nawet browning, który posiadam w kieszeni...
— Uciec? W jaki sposób?
Przez okienko! Lecz, przódy musimy skręcić z czegoś linkę!
Rozejrzał się po izdebce. Na szczęście, na łóżku znajdowało się prześcieradło. Wskazał na nie.
— O, z tego skręcimy znakomity sznur!
Podbiegł do łóżka i pośpiesznie jął rwać płótno. Marysieńka, jak mogła, pomagała mu w tej robocie. Ale palce jej drżały, uginały się pod nią nogi i niezbyt skuteczna była ta pomoc. Obecnie dopiero, pojawiała się świadomość, z jak potwornego niebezpieczeństwa Gwiżdż ją uratował.
— Dziękuję... dziękuję... wymówiła ze łzami w oczach: — Pan uczynił dla mnie więcej, niż brat...
Gwiżdż odparł nieco szorstko: