Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

— Takie państwo! Samochodem! Czterech mężczyzn i jedna kobieta! Ubrani bogato!
Den drgnął.
— Hopkins? — wykrzyknął gwałtownie. — Jak wyglądali? Czy zapamiętaliście ich wygląd?
Wieśniak nie zamierzał ze swych spostrzeżeń czynić tajemnicy.
— Jeden z nich, panoczku — odparł — był wysoki, mocno zbudowany i nic nie rozumiał po naszemu. Obok niego siedziała kobieta, miała takie czerwone włosy... A tamci trzej, to wcale dobrze mówili po polsku...
— Hopkins z Carlsonową i ta cała banda? — wołał w podnieceniu detektyw. — Zdołali nas wyprzedzić! Słuchajcie, gospodarzu! — zwrócił się do wieśniaka, wsuwając mu do ręki banknot. — Nic nie posłyszeliście z ich rozmowy?
Banknot wywarł należyty skutek.
— Co, nie miałem posłyszeć? — odparł teraz niezwykle chętnie. — Kiedym im powiedział o tych Kaletyczach, to zaczęli się dowiadywać, czy tu niema gdzie blisko wsi! Tom im wskazał — podniósł rękę w kierunku przeciwnym do zamczyska — i na tę wioskę, za lasem! To jeden gadał do drugiego, że trzeba tam się zatrzymać, bo dokądciś wybiorą się dopiero o północy...
— O północy?
— Tak! A potem, zaczęli pytlować po zagranicznemu i nic już nie rozumiałem!
Dziękuję wam, gospodarzu! — zawołał Den a szeroki uśmiech triumfu rozjaśnił jego oblicze.
Teraz, zwrócił się po francusku do swych towarzyszów aby wszystko pojął Sorel, lecz jego słowa pozostały dla wieśniaka nieznane.
— Hopkins, Carlsonowa i ta zgraja znajdują się we wsi, za lasem! Mają zamiar o północy wybrać się do zamczyska! Oczywiście, nie sądzę, że ktokolwiek ich śledzi, lub też, że my wpadniemy na ich trop! Więc jesteśmy uratowani! O kilka godzin wcześniej nad wieczorem, pod osłoną mroku, wślizgniemy się do zamku, zwiedzimy jego tajemnice i na tych bandytów zastawimy pułapkę!
Marysieńka aż klasnęła w dłonie, a Gwiżdż z Sorelem z zadowoleniem patrzyli na detektywa.