Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

che milczenie. Oblężeni spozierali na siebie, nie wiedząc ani co przedsięwziąć, ani co postanowić.
Już z ust Dena miała paść jakaś uwaga, lub też projekt wydostania się z ciężkiej sytuacji, gdy wtem Marysieńka, pierwsza przerwała ciszę.
— Czuję zapach fjołków! — wyrwał się z jej piersi zdziwiony okrzyk — Jaki mocny! Skądże znalazły się fjołki w podziemiach?
Den pociągnął nosem powietrze — i zbladł.
— To nie fijołki! — odparł zmienionym głosem. — To gazy trujące!
Przestrach rozszerzył oczy obecnych.
— Gazy? — powtórzyła Marysieńka.
— Tak! — z ust Dena padały słowa straszliwej prawdy. — Najniebezpieczniejsze gazy posiadają na pozór niewinne zapachy. Groźny fosgen pachnie sianem, a straszliwy iperyt — fjołkami. Hopkins zamierza nas otruć! Wprowadził rurkę, w jakiś ukryty otwór, znajdujący się w izdebce i przez niego sączy morderczy gaz! Oto, niestety, ostatnia tajemnica podziemi! Ten, który urządził tyle pułapek, nie omieszkał zastawić najgroźniejszej w izdebce, kryjącej zazdrośnie jego skarby! Prawdopodobnie, aby ukarać śmiałka, któryby tu chyłkiem się zakradł! Znalazł ten sekret Hopkins, w dokumentach i skwapliwie korzysta z tego sposobu!
— Ale, cóż czynić? — zawołał z pasją Gwiżdż. — Toć nie damy się wydusić, jak szczury!
— Okropne położenie! — burknął detektyw — Okropne! Znikąd, nie można liczyć na pomoc i nikt nie wie, że znajdujemy się w podziemiach! Nawet, ów wieśniak, z którego korzystaliśmy gościny, nie pobiegnie zawiadomić policji, żeśmy zaginęli!
— Tu nie można się wahać! — twarz Gwiżdża przybrała wyraz rozpaczliwego postanowienia. — Otworzyć drzwi i rzucić się na nich! Albo zasypią nas strzałami, albo my ich zwyciężymy!
W tejże chwili — niby Hopkins podsłuchiwał ich rozmowę — zgrzytnęły rygle, na jakie zamykano izdebkę od zewnątrz.
— Próżny trud! — zawołał. — Nie zapominajcie, że i tu znajdują się zasuwy! Dobrze je założyłem! Prędzej