Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Co? — zdumione wykrzykniki wyrwały się z piersi Marysieńki, detektywa i komisarza.
Nawet Sorel otwierał szeroko oczy, domyślając się, że tu coś niezwykłego się dzieje, choć nie pojmował słów listu, pisanego po polsku.
— Co? — powtórzyła Pohorecka. — Pan miałby być owym Jerzym Gozdeckim? Przecież pańskie nazwisko brzmi Dezydery Gwiżdż?
On, nadal uśmiechnięty, spokojnie wyjaśniał:
— Stryj mój właśnie wspomina, że zmieniłem nazwisko. Uczyniłem to dlatego, że nie chciałem, aby mnie poszukiwał, gdyż nie pragnąłem jego łaski. Pod zmienionem nazwiskiem dostałem się do Wazgirda, który widział mnie przedtem raz tylko, jako małego chłopca u Gorayskego, nie mógł więc zapamiętać mego wyglądu. Pragnąłem, objąwszy posadę sekretarza, dotrzeć do sedna jego ciemnych machinacyj, bo nietylko skrzywdził on bardzo moją nieboszczkę matkę, ale i przeciw staremu księciu knuł różne zamachy. Oto tajemnica mego pobytu u Wazgirda, zagłębiania się w różne jego sprawy, oraz zainteresowania się historją pani Marysieńki.
— Więc do pana należałyby te wszystkie skarby? — zagadnął komisarz.
— Skoro stryj tak postanowił... — odparł, potrząsnąwszy lekko głową. — Lecz, czytajmy list dalej!
Marysieńka znów podjęła odczytywanie listu.
„Nie mogąc inaczej — pisał Gorayski — przekazać Gozdeckiemu większości mojego majątku, postanowiłem wybudować skarbczyk w podziemiach. Gdybym złoto i klejnoty trzymał u siebie, lub w jakimś banku, Wazgird po mojej śmierci, nie omieszkałby na nich położyć ręki, a w myśl testamentu, Gozdeckiemu tylko cząsteczkaby się dostała. Lub, nawet za życia Wazgird ograbiłby mnie zwyczajnie... Dlatego też, wpadłem na myśl stworzenia tej skomplikowanej konstrukcji, a sam wiesz, Tadeuszu, jak bardzo interesowałem się automatami. Otóż, podczas moich zagranicznych podróży, kiedy już nosiłem się z myślą ukrycia mego majątku przed Wazgirdem, napotkałem niejakiego Hopkinsa, amerykańskiego inżyniera i znakomitego specjalistę od budowy podobnych maszyneryj...
— A, Hopkinsa! Pojmuję!... — zawołał Gwiżdż, a właściwie Jerzy Gozdecki.