kleństwo, później ciche, oddalające się kroki — i nagle zapanowała martwa cisza.
— Ucieka!... Zbrodniarka ucieka! — wykrztusiła Marysieńka.
Lecz dokąd mogła zbiec? Przecież przy frontowych drzwiach są ludzie! A może ucieka w równie tajemniczy sposób, jak się zakradła?
A dzwonki u wejścia stawały się coraz natarczywsze, coraz gwałtowniejsze.
Licząc na to, że zaczajona w dalszych pokojach nieznajoma, nie ośmieli się napaść powtórnie, Marysieńka, po omacku, chwiejąc się na nogach i potrącając meble, śród cemności, dotarła do przedpookju. Szybko otworzyła drzwi.
Sądziła, że ujrzy tłum niespokojnych, rozgorączkowanych sąsiadów, tymczasem...
Przed nią stał tylko szpakowaty mężczyzna, ubrany wytwornie. W jego lewem oku połyskiwał monokl.
— Pani Pohorecka? — począł, skłoniwszy się na jej widok.
— Ja!.. ja... — jęła mówić gorączkowo, samo niebo mi pana zesłało, choć nie wiem kim pan jest! Przed chwilą chciano mnie zamordować! Zbrodniarka jeszcze znajduje się w mieszkaniu!... Proszę wezwać policję!
Błysk zadowolenia przebiegł po twarzy wytwornego pana.
— Więc zdążyłem na czas! — szepnął. — Powiada pani, zbrodniarka? O, to obejdziemy się bez pomocy policji!
Wyciągnąwszy browning z tylnej kieszeni, śmiało wszedł do wnętrza mieszkania.
Nieznajomy polecił Marysieńce zaczekać w przedpokoju, a sam zaświecił elektryczną latarkę i udał się w głąb mieszkania.
Drżąc z niepokoju, oczekiwała, że lada chwila posłyszy rewolwerowy wystrzał lub okrzyk iż schwytał zbrodniarkę. Nie nastąpiło to jednak. Do jej słuchu dolatywały przytłumione kroki, odgłos przesuwanych sprzę-