Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/56

Ta strona została skorygowana.

Uniknęliśmy katastrofy? Pech, widocznie mnie ściga! Trudno wracajmy....
Szofer zajął zpowrotem miejsce przy kierownicy i już miał nacisnąć na pedał, aby się cofnąć, gdy wtem jakieś ciemne postacie wyłoniły się z za drzew w lasku i jęły prędko się zbliżać do samochodu.
— Stać! — padła zdala szorstka komenda.
Marysieńka drgnęła.
— Napad! — wyszeptały jej pobladłe wargi. — Umyślnie zwalono drzewo! Panie! — zawołała w stronę szofera. — Bandyci chcą mnie porwać, lub zabić! Brońmy się!
Wykonał nieokreślony ruch, lecz wnet znieruchomiał w bezwładzie. Bo w tejże chwili jeszcze ostrzej przeszył powietrze groźny wykrzyknik któregoś z napastników.
— Żadnego oporu! Inaczej strzelamy!
Widziała teraz wyraźnie ich sylwetki. Było ich trzech. Dwóch w ciemnych, skórzanych kurtkach, których twarze zasłaniały maski, zdążało do auta, trzymając w rękach wyciągnięte browningi — trzeci pozostał na skraju lasku. Tym trzecim, była kobieta. Choć Marysieńka nie mogła dobrze dojrzeć jej oblicza, wydało jej się, iż z ogólnych zarysów ją poznaje. Kobieta ze sztyletem. Siwowłosa wiedźma!
— Boże! — jęknęła. — Czyż zbliża się moja ostatnia godzina?
W jej wyobraźni zarysowały się obrazy najstraszliwsze. Czegóż może się spodziewać po tych zbirach, po tej siwowłosej zbrodniarce? Raz już chciano ją uśmiercić i dziś, zapewne, napastnicy mają to samo na widoku.
Co robić? Jak się ocalić? Szofera steroryzowały całkowicie wyciągnięte lufy browningów.
Bez namysłu, ogarnięta panicznym strachem, szarpnęła Marysieńka drzwiczki samochodu i wyskoczywszy zeń, naoślep jęła biec przed siebie. Lecz, niedługo trwała ta ucieczka. Rychło pochwyciły ją mocne, żylaste dłonie.
— Pomocy! — zdążyła jeszcze wykrzyknąć.
Był to jej ostatni okrzyk, bo czyjaś ręka pchała jej już chustkę w usta. Widocznie, napastnicy, nie chcąc