Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/57

Ta strona została skorygowana.

wystrzałami zwracać uwagi, pragnęli uprzednio obezwładnić swą ofiarę.
Ale, ona postanowiła drogo sprzedać swe życie. Szarpała się teraz, kopała, a jej palce, zagłębiwszy się pod maskę jednego z napastników, zaryły się tak głęboko w ciało, że ten aż syknął z bólu.
Nie na wiele zdałby się jednak opór Marysieńki i prędko dwóch rosłych drabów, dałoby sobie radę z wątłą młodą kobietą, gdyby w tymże momencie, śród ciszy śnieżnych pól, nie rozległ się zdala warkot jakiegoś zbliżającego się motoru.
— Psiakrew! — zaklął nagle drab, zatykający chustką usta Marysieńce i puścił rękę. Wykorzystała tę chwilę.
— Pomocy! — krzyknęła, ile w piersiach starczyło sił.
Obejrzała się jednocześnie. Zmierzał w ich stronę pełnym pędem ktoś na motocyklu i coraz bliżej świeciły wielkie ślepia latarni. Musiał on zauważyć napad i śpieszył z ratunkiem, bo raptem przeszyły powietrze dwa odgłosy, następujących po sobie rewolwerowych wystrzałów, a kule śmignęły tuż nad głowami napastników. To ten, który nadjeżdżał, wystrzelił.
— Uciekajmy! — zawołał wyższy z zamaskowanych mężczyzn i wraz z towarzyszem rzucił się w głąb lasku.
Marysieńka odetchnęła głęboko. Po raz drugi była uratowana. Tymczasem, niespodziewany wybawca znalazł się tuż przy niej.
— Nic się pani nie stało? — zagadnął z niepokojem, zeskakując z motocyklu. — Gdzież są te zbiry? Otworzyła szeroko ze zdumienia oczy.
— Pan Gwiżdż? — wyrzekła, on to bowiem stał przed nią. — W jaki sposób pan tu się znalazł, aby mnie ocalić? Przecież, nie chciał pan udać się ze mną na przejażdżkę?
— Mniejsza z tem! — mruknął, zaprzątnięty inną myślą. — Dokąd uciekły łotry? — powtórzył. Oj, jak chętnie pochwyciłbym którego z nich!
Ale, nie było już ani śladu napastników. Zdążyli się ukryć korzystając z mroku, w gęstym lasku. Znikła również, oczekująca zdala tajemnicza kobieta.
Gwiżdż postąpił kilka kroków naprzód.