Tylko Browninga, Meredith’a i jednak mea culpa Blake’a i jednak Coleridge’a nie wyrzekłbym się dla Newmana, ani Carlyle’a – niechby(?) – a jeszcze Dickens, a Thackeray, a D. G. Rossetti – a tylu, których jeszcze nie znam. – Mój Boże, mój Boże, daj mi przecież siły i odwagi, – pozwól niech ta świetność i głębia nie przerażają mnie, lecz stworzą we mnie słowo, bym mógł o nich mówić spokojnie i z niegasnącem światłem.
4. I.
Wczoraj skończyłem I-y tom mojej powieści[1]. Były już chwile, gdy byłem zrozpaczony, wydawało mi się bowiem, że wszystkie te postacie są nieuleczalnie papierowe i nie obchodzą mnie ani trochę. Ale wczoraj nastąpiła znowu ta rzecz tak trudna: ustalił się obieg krwi pomiędzy mną, a dziełem. Są rzeczy, które miały racye być wypowiedziane. Chciałbym dziś wejść w inne widzenie życia, ale nieprawdą będzie, gdy będą mówili, że ta powieść nie posiada własnego swego ujęcia życiowej rzeczywistości. Wolałbym, by to ujęcie było inne, a raczej jest już ono we mnie dziś inne, ale moje pisanie pozostaje zawsze poza mną i wyraża to, co jest moją przeszłością. Możnaby stąd nawet wyprowadzić zarzut przeciwko niemu, że uwstecznia mnie ono i przeważnie jestem skłonny wierzyć w coś podobnego nietylko u samego siebie, ale i wogóle. U ludzi żyjących
- ↑ Mowa o 1-ym tomie „Dębiny“, wydanym pod tytułem „Sam wśród ludzi“. Po wyjściu książki w trzy miesiące później pisze autor o niej w liście z 21. IV. 1911:
»Bardzo się lękam o los tej książki, zwłaszcza póki II. część jej nie dopełni i nie wytłómaczy; obecnie mam wrażenie, że nerwy i arterye wloką się po ziemi w sposób zgoła nie estetyczny«.