stawia się małem, bezbronnem, śmiesznem. To byli ojcowie rodzin, ojcowie, którzy mieli wychować pod ciężarem niebywałego ucisku pokolenie mężów. Biedne, zahukane Prometeusze! A przecież. Pamiętam jak to czytało Sienkiewicza, pamiętam rozmowy o Wilhelmie III, tym właśnie Maryuszu, o jego »napoleońskiej« roli co do Polaków, pamiętam deklamacye, płacz ojca. Te same łzy, które i ja mam już na poczekaniu — nawet bez kieliszka, jak mój staruszek. A strach Białowskiego! A przedewszystkiem zwłaszcza matka sama. Płacz i śmiech — ani odrobiny żelaza w tem wszystkiem. Grzegorz Winogrodzki pewno widzi to inaczej — ale on był zawsze idylikiem.
Publicysta — czy jest to Skarga lub Savonarola, czy Burke, albo Blanqui, lub Mochnacki zawsze stara się (i w znacznej mierze automatycznie to osiąga) przedstawić samą rzeczywistość tak, aby pewna forma działania wydawała się nietylko jedynie zbawienną, wartościową, ale wręcz jedynie rzeczywistą. Wola tu urabia apercepcyę przedewszystkiem w samym publicyście, — a następnie już działając przez słowo żłobi dla siebie kanały i drogi w duszach i umysłach współczesnych. Przedewszystkiem, gdy idzie nam o krytykę, dbać musimy o to, w jaki sposób powstała i utrzymuje się ta wola. Zdanie Martineau (zapewne Jamesa, nie Henryety) cy-