ści (siedzieli teraz milcząc wszyscy czterej), zdawała się pędzić i to pędzić równie szybko na wszystkie strony.
Tengier z rozpaczą wypatrzył swe błękitne ślipia w czerwony płomień lampy, świecący przez mleczny klosz. Cała beznadziejność nie dającej się w nic wcielić wszystkości, rozdrobnionej wielości świata, była w tem spojrzeniu. Objąć i zadusić w śmiertelnym uścisku, jak jakieś babskie ścierwo. Doznać raz w życiu tego piekielnego metafizycznego orgazmu w zgwałceniu całości bytu, choćby za cenę wiecznej nicości potem. „Każdy najohydniejszy kokainista ma to właśnie“ — pomyślał ze wstrętem. Nie — narkotyki są wykluczone — tak się nie upodli, żeby takiemi „truc'ami“ osiągać niezdobyte. Wiecznie to samo balansowanie między śmiercią, jako jedynem nasyceniem, a życiem, rozproszkowanem w przypadkowości (to było najokropniejsze) nawet tych niby „koniecznych“ „dzieł sztuki“ — o jakże nienawidził tego słowa w tej chwili! Widział zasłuchanego w swoje utwory jakiegoś nad wyraz przykrego melomana (bogatego żyda napewno — Tengier był antysemitą), pochłaniającego jego rodzone dźwięki, (których on nigdy może w orkiestrze nie usłyszy) i doznającego jeszcze jednej (na tle tylu innych, których on, Tengier, był pozbawiony) przyjemności! Był zabawką w rękach okrutnej potęgi dlatego tylko, aby dopełnić do stopnia doskonałości serję rozkoszy jakiegoś tam — wszystko jedno — w każdym razie nie nędzarza takiego jak on, tylko jakiegoś „władcy“ pod maską dobra ogółu, czy interesów jakiejś klasy. (Bo nawet jeśli przez radio usłyszą go tłumy całego świata, to pojmie go tylko „ten“ — obecny wróg — i jemu podobni, których będzie kilku, może kilkunastu — reszta słuchać i podziwiać będzie przez snobizm jedynie... Ale gdyby zjawił się taki drań teraz — a, to nie byłby wrogiem — machałoby się przed nim ogonkiem i poszczekiwało radośnie.) O nędzo! Ale cóż: całą
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.