niące się niedostrzegalnemi na pierwszy rzut oka „detajlami“, światy. „Identité des indiscernables“ — gdyby nie skutki, chyba zawsze złe, któżby je odróżnił od siebie w chwili trwania: moment metafizycznego natchnienia od upojenia jakiemś świństwem.
— Więc pan nie wie napewno — to straszne. Więc pan jest w takich samych ciemnościach jak ja — mówił brutalnie i zupełnie nieszczerze Genezyp, ściskając w kieszeni, pożyczony od Kniazia Bazylego rewolwer. Jedyną pewnością była ta martwa, zimna, metalowa rzecz. — W tych rzeczach nie może być stopni: albo jasność, albo mrok — wszelkie półcienie równe są ciemności. Ja chcę być zupełnie oświecony, albo odrazu w „łeb sobie zapalę“ i koniec — krzyknął Genezyp histerycznie i wyciągnął kabotyńskim ruchem rewolwer z kieszeni. A może naprawdę zastrzeliłby się w tej chwili, gdyby nie tamten.
— Dawaj to, szczenie podłe! — ryknął Tengier w tumanie lecącego śniegu. Zgniótł mu rękę i wyłuskał z niej tak zwane „śmiercionośne narzędzie“. Genezyp zaśmiał się nienautralnie — nie na miejscu były takie żarciki. — Dlatego zaprowadziłem cię do nich — mówił dalej Tengier spokojnie. — Oto masz dwa szczyty świadomości — może nie najwyższe, ale dla przykładu wystarczą. Prawda okazuje się tylko wygodną trampolinką do skoku w wygodne łóżeczko z miękkiemi piernacikami, któremi są dawno odarte ze znaczeń pojęcia. To, co było dawniej, w chwili rodzenia się, czemś wielkiem, dziś zeszło na tresowane morskie świnki. Prawda, doskonała czy nie — wszystko jedno — i wiara istniały dawniej z konieczności — niechętnie brnął Tengier, widząc jasno, że na tle samej uczuciowej maskarady, bez wyższej djalektyki nie zdoła uwieść tego jedynego w swoim rodzaju bubka — wyjątkowego oczywiście względnie tylko, na tle wstrętnej mu, zbydlęconej w sportowem zmechanizo-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.