cone jakby chuchaniem olbrzymich warg. Wszystko w nim i poza nim rozpławiało się w przyjemnawej obrzydliwości i nieznośnie rozkosznem rozdrażnieniu — przypomniały się dawne onanistyczne czasy. Tengier upadł na kolana i Genezyp poddał się upakarzającemu tryumfowi djabelskiej rozkoszy. Nie był w tem sam — jakie to dziwne, Dziwne, DZIWNE... — „auuu...“! — zawył nagle i w dreszczu obrzydliwym, który jednoczesnym bólem i wydrzącem przeprzyjemnieniem rozlał się po ciele, spadła z niego jakaś wewnętrzna maska — i przejrzał. Któryż to raz już budził się tego przeklętego dnia. Nic podobnego jeszcze nie czuł. Tylko oczywiście dalej nie w ten sposób — nic homoseksualnego nie odezwało się nawet w najtajniejszych zakamarkach jego istoty. Ale warto żyć. To był eksperyment taki jak w laboratorjum gimnazjalnem, wywiązywanie wodoru czy też jakieś czerwone zabarwienie od rodanku żelaza. Ale zawsze to, co było przed nim, zdawało się tylko coraz bardziej męczącym snem bez końca.
Z Tengierem też się coś tam stało, ale tak bardzo znowu nie był zadowolony z tryumfu. Tak na śniegu, bez widoku ciała tamtego, bez tego kontrastu z jego własnem kalectwem, nie było to, jak mawiał, dociśnięte do dna, ale zawsze pognębił trochę tego młodzika, a nadewszystko tamtą megierę. Natchnienie rosło: dźwięki skupiały się i organizowały pośpiesznie, djabolizując się przytem wyraźnie, szeregując się po ciemnej stronie świata duszy. Spoistość ich rosła — konsolidował się prawdziwy utwór w większym stylu. Tengier oddychał — świństwo zostało usprawiedliwione — ostatnie odbłyski dawnej etyki w formie wyzyskiwania zła dla celów artystycznych.
Genezyp też był wstrętnie zadowolony. Miał przyjemność większą niż tamte dawne, a przytem nie czuł żadnych wyrzutów. Świat sennie układał się dokoła w harmonijne zwoje,
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.