Ta strona została uwierzytelniona.
sób nieeuklidesowy — ale nikt poważny na serjo tego nie brał. Izolacja, raczej jej chwilowa złuda, trwała głównie dlatego, że żadne ze zbolszewizowanych państw Zachodu nie miało ochoty dobolszewizować się do końca w ostrym chińskim sosie. Wbrew zasadom powszechności rewolucji, wszystkie rządy świata utrzymywały Polskę w sztucznym konserwatyźmie, przy pomocy olbrzymich sum pieniężnych, zwolnionych od komunistycznej propagandy (nie było poprostu kogo namawiać) — zato była Przedmurzem, narazie prawie szczęśliwem w swym bezwładzie. Rozpanoszył się pewien gatunek ludzi, znanych dawniej w mniejszem natężeniu i to przeważnie w sferze krytyki artystycznej i literackiej, a mianowicie t. zw. obecnie „spłyciarzy“ (Ł, łubin, Ładoga), w odróżnieniu od normalnych spryciarzy. Były to indywidua, mogące spłycić dowolnie głębokie zagadnienie, odwrotnie niż n. p. Whitehead i Russell, którzy z każdego głupstwa, jak przystało filozofom (i to matematycznym) mogli zrobić problem dowolnie trudny. [„...we can define this kind of people as those, who, by means of introducing suitable notions, can give to any problem, as plain as it may be, any degree of difficulty, that may be required.“ z mowy Sir Oscara Wyndhama z M. S. G. O. = Mathematical Central and General Office.] Wogóle zapanował wszędzie Duch (przez wielkie D), ten, którym tak, „nadojeli“ wszystkim neo-pseudo-romantycy, abstynenci i wogóle ludzie w życiu zawiedzeni. Teraz duch zatryumfował nagle i wcielił się bez reszty w życie, ale robiło to wrażenie, jakby jakieś niesamowicie potworne bydlę wdziało, idealnie przystającą do jego pyska, maskę wzniosłego anioła. Ci, co ten kierunek — czy jak to nazwać — propagowali, byli wprost nieszczęśliwi — nie mieli co propagować — wszyscy niedawni najzakamienialsi materjaliści zgadzali się z nimi bez dyskusji, ale były to przekonania martwe, pozbawione wszelkiej żarliwości. Książe Ticonderoga był prototypem „spłyciarza“ i durniem ponad wszelką miarę skończonym — Michał Anioł i Leonardo nie mogliby dodać ani jednej kreski. Właśnie dlatego był jednym z filarów tego dziwnego zszarzenia, które nie miało jednak spokojnych cech „suchej mgły“ tatrzańskiej, ani październikowych rannych oparów, tylko raczej wygląd złowrogi i duszący niepokojem, zlekka miedzianej, a miejscami ołowianej szarzyzny nieba przed straszliwą burzą — nie tą, która nadchodzi, lub przechodzi „stronami“, tylko tworzy się w naszych oczach, burzy-maciory, karmiącej drobniejsze chmurki-wysłanniczki, jak samica małe. Dosyć — precz z literaturą. Ta powszechna zgoda, to jakieś bezwstydne „kochajmy się“ i t. zw. „ramię do ramienia“, w którem czuło się przyciszony zgrzyt drzemiącej nienawiści; to wzajemne chwalenie się do utraty przytomności, kryjące zawiść o nie-