ujrzał wszystko, jakby spojrzał na istnienie z poza jego koniecznych form: czasu i przestrzeni, raczej dwóch stron dwoistości jednej, jedynej formy. Całe życie niedościgłe, cudze aż do wycia z zazdrości, a piękne nie do zniesienia, zawirowało na dalekim obwodzie niezbadanych wyroków. Honor, jak „brylantowy ptaszek pocieszyciel“, ze snów dziecinnych, wykluł się w tej chwili z jajka, z tego ludzkiego, męskiego, poprostu. Zrobił krok, gotów do bicia zupełnie na serjo. Księżna chwyciła go za rękę i wsadziła go napowrót w fotel. Przeszedł przez niego dziwny prąd: poczuł się tak, jakgdyby zrośnięty był z nią w jedno ciało. A było w tem coś rozkosznie nieprzyzwoitego.... zupełnie stracił siłę. Już nie mógł widzieć jakby z boku, jak to tam wszystko jest w tem życiu naprawdę. Markiz di Scampi patrzył na niego z pobłażliwym, wszechwiedzącym uśmieszkiem: on wiedział o takich chwilach objawień, ale nie miał na nie czasu: za mało procentowały w jego wymiarach kociej, nieomal dziecinnej intrygi i dyplomatycznych, bezcelowych subtelności, a przytem zanadto zniechęcały do życia. Umiarkowane bydlęctwo było lepsze. Stary był już myślami o setki mil stąd, w stolicy. Widział Kocmołuchowicza — solipsystę (eliptycznego syczącego jak wąż solitera w kłakach kanapowych, pełnych sadzy) w jego czarno-zielonym gabinecie, który znał tak dobrze.... Straszny to był obrazek — jak chodzenie we śnie z zapałką po podziemiach napełnionych pyroksyliną. Co za nieobliczalność, co za nieobliczalność! „Jak będzie trzeba i ja zostanę solipsystą“, pomyślał i to przyniosło mu znaczną ulgę.
— Pan nie zna jeszcze naszej rodzinki — mówił do Zypcia „marchese“. — Pod pokrywką, a nawet płaszczykiem cynizmu, jesteśmy najdoskonalszą rodziną na świecie. Kochamy się i cenimy i niema w nas tego drobnomieszczańskiego brudu, przypudrowanego zewnętrznemi przesądami. Jesteśmy naprawdę czyści, mimo pozorów ohydnych dla ludzi
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.