zwoite... Przecież noga jako taka nie jest czemś właściwie tak znów już bardzo pięknem — ale jest czemś piekielnie, najbardziej chyba nieprzyzwoitem. A tu — o do djabła! — to chyba jest cud. I że to takie jest właśnie, a nie inne, w tym przekroju uciekającego beznadziejnie czasu, walącego się w przepaść przeszłości życia — to trwa, to jeszcze jest — tortura pękającego od nasycenia samym sobą momentu. Genezyp spojrzał w jej twarz i skamieniał. To był „anioł rozpusty“ — tak: innego na to słowa niema: ANIOŁ ROZPUSTY, AAA, aaaa.... Ta piękność, wyuzdana do granic szału, wtopiona w niedosiężność zaświatowej świętości, była czemś nie-do-znie-sienia. I to w połączeniu z temi nogami i tym rudym, wirowatym, kłakiem, kryjącym obrzydliwą tajemnicę początku. Czyż mógł stamtąd wychynąć się na świat ten przykry i piękny dryblas, którego poznał przed chwilą? Zypcio zapadł się w bezdnię tak dzikiego przerażenia, połączonego z tak cholerycznie nieprzyjemnem cierpieniem płciowo-ogólno-życiowem, że trzasł poprostu od środka, jak purchawka, jak pluskwa napita krwią. Nigdy nie odważy się do niej podejść, nigdy nic już między nimi nie będzie i nigdy nie odetchnie od tego nieznośnego stanu wewnętrznego obolenia aż po krańce dni swoich. Zamiast genitalji czuł jakąś bezsilną, grząską i bolesną w swem znieczuleniu ranę. Był kastratem, dzieciakiem i durniem.
— Boisz się? — spytała księżna z czarującym uśmiechem łukowato wygiętych warg, potrząsając rozkosznie grzywą miedzianych włosów. Teraz nie myślała już o tem, że było w nim dzisiaj coś podejrzanego — zapomniała o swoich przeczuciach. Straszliwa miłość wstąpiła w jej niezwyciężone uda i w niespokojnym dreszczu innych przeczuć spiętrzyła wnętrzności nawywrót w jakąś chłonącą wklęsłość bez dna. Słodycz gęsta, aż do bólu rozkoszna podeszła jej pod krwawe obolałe, tęskniące za czemś najwyższem serce: mogła wchło-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.