czyć raz do djabła i zacząć co innego — inaczej chwila minie, ta jedyna chwila, której trzeba użyć, użyć — ach...
— Chodź — wyszeptało tajemnicze bóstwo, przez zdławione żądzą gardło. (Gdzie, o Boże, gdzie?!) Nie odpowiedział nic: stężały język należał jakby do innego człowieka. Podeszła i poczuł zapach jej ramion: subtelny i nikły, a jadowitszy stokroć od wszystkich alkaloidów świata — mandżun, dawamesk, peyotl i „lukutate“ czemże były wobec tej trucizny. To go podcięło ostatecznie. Mało nie zwymiotował. Wszystko działo się naopak, jakby ktoś złośliwy nastawił całą maszynę nawywrót. — Nie bój się — mówiła dalej głębokim, trochę drżącym głosem, Irina Wsiewołodowna, nie śmiejąc go dotknąć. — To nic złego, to nie boli. To bardzo będzie słodko tak razem zrobić to coś takiego nieprzyzwoitego, takiego miłego, czego nigdy nikt nie widzi i wstydzi się. Czyż jest coś piękniejszego jak dwa palące się do siebie ciała... (Znowu nie to psia-krew!), które się przenikają w rozkoszy, którą dają sobie wzajemnie... (Ten ponury schyłkowatością demon nie wiedział jak oswoić, ugłaskać i uwieść to biedne zastrachane bydlątko. Duch uciekł, pękając ze śmiechu nad biednem, zszarganem, drżącem od „otchłannych“ pragnień, starzejącem się ciałem, które teraz w półmroku, w oczach niewinnego wstrętnego chłopca, zakwitało w nigdy niewidzianym blasku, może poraz-ostatni. Cierpienie potęgowało urok chwili w niemożliwy sposób. Wszystko podlane było szarym sosem męki, w którym pływały drobne rodzynki starczego prawie wstydu, udającego ten dziewiczy, prawdziwy. Ale zwyciężyła wielkość gestu samego w sobie, a potem dopiero przyszło spóźnione odpowiednie uczucie: tajemniczy amalgamat macierzyńskiej tkliwości i bestjalskiej, morderczej żądzy, to jest właśnie szczęście kobiety, o ile znajdzie się objekt, na którym ten melanż „skrupić“ można. Tak myślał Sturfan Abnol — ale naprawdę nie wie tego nikt.)
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.