Zatulony w potężniejącą zamieć rwał Genezyp lasami na przełaj w kierunku domu. Bardzo był zadowolony z dokonanego „czynu“, czyli raczej „wyczynu“. Wyczyn ów urastał mu we wspomnieniu do gigantycznych rozmiarów, nabierał znaczenia wzniosłego symbolu potęgi, woli i twardości charakteru. Było już wpół do dziesiątej. Wyszedł nareszcie z lasów i począł brnąć wzgórzami po nawianym na szreń śniegu. Przez tumany nie widać było zabudowań dworskich „i tak wpółzakrytych huczącemi od wichru parkowemi drzewami“. Minął ponure browary, z których wysokich pylonowatych kominów (cała potęga ojca była w tem symbolicznie zawarta) buchał czarny dym, łącząc się z zamiecią w fantastyczne, żałobne welony. „Żałobne“ — szepnął sam Zypcio i złe przeczucie ścisnęło go w dołku jak złośliwy karzełek w nim samym żyjący. O tej nocy, księżnej i dalszem życiu nie myślał w tej chwili nic. Nareszcie dopadł domu.
— Jaśnie pan starszy odwalił kitę dziś o szóstej — szepnął mu w ucho lokaj, zdejmując z niego zaśnieżone futro. (Był to Joe, stary pryk, w którym ceniono oryginalność wypowiedzeń.) (Tym razem jednak przesolił):
— Milczeć, Joe — krzyknął młody dziedzic i odtrącił „drżące, pomarszczone łapy wiernego sługi“. W pierwszych kilkunastu sekundach nie zrozumiał Zypcio właściwie znaczenia tylko co usłyszanych słów. I to mimo przeczuć i pełnej świadomości. Nic dziwnego: pierwsza w życiu zła wiadomość. A jednak jakby jakaś ciężka kula oberwała mu się w mło-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.
POWRÓT CZYLI ŚMIERĆ I ŻYCIE