złotym, prześwietlonym w pyle nieziemskiej tęsknoty, świecie najlepszych, niepowrotnych dni, najdawniejsze dzieciństwo: pałac rodziny matki we Wschodniej Galicji i obłok, jakby rozżarzony do białości, pod którym czaiła się burza i żaby kumkające w gliniankach koło cegielni i zgrzyt zardzewiałej studni. Przypomniał się też wierszyk pewnego kolegi, z którym nie pozwolono mu się bawić.
„O dziwne, ciche, letnie popołudnia
I pełne głębi soczystych owoce,
W cieniu chłodnawym zapomniana studnia,
Potem obłędne wieczory i noce...“
To właśnie wyrażał dla niego ten marny wierszyk, to: ogrom życia i niepojętność każdej jego chwili i nudę straszną i tęsknotę za czemś nieobjęcie wielkiem. Ale to teraz dopiero pojął dokładnie. Wtedy, gdy poraz-pierwszy czytał mu Ptaś tę bzdurkę, w wychodku szkolnym, nie wyrażała ona jeszcze nic. Przeszłość rozświetlała się w błyskawicy objawienia teraźniejszości, jak inny, nieznany dotąd świat. Trwało to jakiś ułamek sekundy i zapadło znowu, wraz ze wspomnieniem, w tajemnicze gąszcza podświadomości. Wstał, zbliżył się do okna i oparł głowę o szybę.
Wielkie, żółte zimowe słońce zniżało się szybko, prawie trącając rozdwojony szczyt Wielkiego Pagóra. Oślepiające światło stapiało wszystko w rozedrganą masę rozpalonego złota i miedzi. — Fijoletowe cienie wydłużały się niepomiernie, a las w pobliżu słońca mienił się czarną purpurą, zmieniającą się co chwila w wybladłą, oślepłą zieleń. Ziemia nie była miejscem codziennego dnia, tem co o niej i o jej stosunku do ludzkiego świata wiadomo — była planetą, widzianą z teleskopowych jakby odległości. Zębatym, rzeźbionym zrębem gór, wznoszących się na lewo, daleko za połogiemi stokami Wielkiego Pagóra, zdawała się przechylać ku nadciągającej z międzygwiezdnych przestrzeni, niewia-