nich, dla bab. Powody są obojętne wobec nieodwracalnego faktu. Cisza. Kniaź Bazyli siedział zmartwiały, z wzrokiem zwróconym do wewnątrz. Jego cała sztucznie zbudowana wiara chwiała się nad bezdnią najgorszych zwątpień. Ta „biedna zabłąkana dusza“, jak ją starał się nazywać, umiała mu zawsze wbić kieł w najboleśniejsze miejsce. Życie było jeszcze żywe i taką była wiara sama w sobie, mimo sztuczności — brakowało żywego połączenia — wszystko trzymało się na zardzewiałym haczyku, który codziennie trzeba było czyścić i naprawiać. Niewiadomo czemu Benz czuł, że znaczki razem z sercem ma „w spodniach“ — (the heart in the breeches) — księżna zaczynała mu się wściekle, na zimno, beznadziejnie, rozpaczliwie podobać. Ach — być choć chwilkę kimś takim! Co za piekielnych rzeczy możnaby wtedy dokonać, choćby w logistyce — ot tak sobie, od niechcenia — jak Cantor na marginesie jakiejś książki. Być „błyszczącym“ (bliestiaszczym) dyletantem, a nie tym specjalistą w źle uszytych garniturach i wykrzywionych butach. Toldzio wił się niespokojnie, najwyraźniej rozdrażniony płciowo do maksymalnych natężeń. Tengier, skręcony w bezsilnej pasji przeciw wszystkiemu, spoglądał z rozpaczą na żonę, której nienawidził w tej chwili do obłędu. Nienawidził i tamtej „glątwy“ — jak ją nazywał — ale inaczej. Była dla niego czemś już niedościgłem, a jednocześnie czemś „grubo“ poniżej jego erotycznego „standardu“. Znowu przypomniał mu się genjalny wiersz Słonimskiego:
„Czemże jest o naturo twych pocieszeń mowa,
Wobec żądz które budzisz twym mrocznym obszarem“.
Sytuacja była bez wyjścia — mógł ją rozwiązać jedynie w jakiejś szatańskiej improwizacji, w której wywyższyłby się ponad bagno wstrętne w sobie i poza sobą. Czekał sposobności, by zacząć. Ale rozmowa trwała dalej, męcząca, jałowa i nudna.]