Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Błogość doskonałości (to poczucie, że wszystko jest takiem właśnie, jak powinno i lepszem być nie może, źródło teorji doskonałości świata Leibniza) ten coraz rzadszy u niej stan, rozlała się po zakamarkach jej ciała, które odmłodniało i sprężyło się całe do skoku, sycąc się dawnemi tryumfami i zbrodniami, układającemi się w chwilach takich w idealną artystyczną kompozycję. Dobre było to życie i nie zmarnowała go — tylko nie popsuć końca, odejść samej od koryta, póki nie odepchną.
Tengier uderzył w klawisze — zdawało się, że wyrwie je wszystkie. Wszyscy mieli złudzenie, że w miarę grania odrzucał różne drobne części instrumentu w kąt pokoju i złudzenie to trwało nawet przy pianissimach. Grał poprostu szatańsko, po bestjalsku, nie-ludzko, okrutnie, sadystycznie. Wywlekał kiszki słuchaczom, jak Gilles de Rais swoim ofiarom i jak on tarzał się w nich, sycąc się metafizycznym bólem ścierw ludzkich, które sztuką swą wyrywał z korzeniami z pospolitości i ciskał w bezkresne obszary zaświatowego lęku i dziwności bez granic. To była sztuka, a nie gędziolenie zblazowanych prestidigitatorów i intelektualnych wymyślaczy nowych zmysłowych dreszczów dla histerycznych samic. Ale tak była ta muzyka pełna, że z początku działała jeszcze przez uczucie — trzeba było zdobyć wprzód tę „życiową redutę“, gdzie była ufortyfikowana, aby wejść w tajemnicze podziemia, w których żyła naprawdę, niedostępna dla pospolitych uczuciowych wyjców. Tego dokonali wszyscy, prócz Benza. Niewspółmierność świata dźwięków, w który zagnany został jak zbłąkany baran wichrem, Zypcio, z rzeczywistym wieczorkiem u tych Ticonderogów, przypadkowych jak wszystko inne, uczyniła z niego nie dającą się opisać duchową pokrakę. Ultramaryną zalewały się niezasłonięte okna, przez które konający marcowy wieczór zaglądał na zasłuchanych męczenników istnienia. Uleciało wszystko w niedosiężną dal