Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

potem, śmierdzący grzybami na pięć kroków.) Przypomniało się Zypciowi to, co księżna mówiła mu kiedyś o Putrycydesie — przypomniało się psia-krew na domiar złego. Mówiła to kilkakrotnie, rozpłomieniając w nim najgorszą, ponurą, krwawem okrucieństwem ociekającą żądzę. A więc mówiła z minką chytrej dziewczynki przed „tem“, albo w chwilach najwyższej ekstazy, kiedy zawieszeni nad złowrogą przepaścią niedosytu, konali oboje z rozkoszy sycenia rozwścieczonych żądz — mówiła tak: „pomyśl — gdyby on nas mógł widzieć w tej chwili...!“ — Tylko tyle. Ale było to jakby smagnięcie rozpalonego bata. Rozkosz wylewała się poza brzegi, „debordowała“ — jak mówiła księżna — stwarzając djabelskie rozpętanie, dochodzące do zupełnego unicestwienia. Teraz przypomniała mu się taka chwila i djabli go wzięli naraz ze wszystkich stron. Był jakby wewnątrz lepkiego, gryzącego, mokrego płomienia zmaterjalizowanej lubieży. Wstał i zatoczył się podcięty — ścięgna i muskuły rwały się wykręcając jakby z gutaperki zrobione kości. I to on, ten właśnie grał tam, on stwarzał w nim muzyką ten bydlęcy tragizm, on, ten sam o którym i który kiedyś... A nie! Teraz właśnie mieć ją — to byłaby rzecz najwyższa, po której już możnaby nie istnieć! Ale nie — właśnie Toldzio szeptał coś do ucha Irinie Wsiewołodownie, chowając dystyngowaną mordkę emeszetowego głuptasia w burzliwą masę jej rudych loków. Męki te zdawały się trwać wieczność. Świat puchł boleśnie czasowo-przestrzennie, jak w opiumowych koszmarach de Quincey’a, a jednocześnie malał do jednej malutkiej, plugawej w gruncie rzeczy, rzeczy, do tego miejsca największego upokorzenia mężczyzny, i to miejsca, należącego do tego właśnie a nie innego stworzenia. Księżna widziała wszystko i dziki tryumf (ten iście kobiecy, z doprowadzenia jakiegoś „osobnika“ do tego, że jest tylko jednym wielkim phallusem, bez żadnej myśli i innego uczucia) wykrzywiał jej esowato wy-