w przeciągającej nad Ludzimierzem dzikiej, czarownej, marcowej nocy. Ten cały pałac razem z nim i jego tragedją zdawał się być małą wyplutą przez niewiadomo kogo pesteczką, na tle grozy natury i nadciągających wypadków — gdybyż oni mogli to widzieć. Ale dla nich ich własne problemy i cierpienia wypełniały cały wszechświat aż po brzegi. Umiejętność zlekceważenia osobistych ważności na tle notorycznych fikcji była im obca — byli zdrowem bydłem. A, a, a — a „tamten“ (ktoś który absolutnie nie miał prawa bytu — indywiduum potępione bezwzględnie) nasycał się jak ostatnie bydlę i ona (o zgrozo!) miała z nim tę właśnie niezgłębialną, niedocieczoną przyjemność, w tej samej chwili, w której jego pozbawiała jej tak okrutnie na rzecz tamtego — zamknięte kółko. Potworność wprost nie-do-uwierzenia. Ruchy Toldzia stały się szybkie, śmieszne i bezdennie głupie. Jak on się nie wstydził!? Całe jestestwo tego ekskrementalnego szczeniaka, tego Zypcia, który przerastał już tyle razy samego siebie, spęczniało w jedną astrukturalną, lepką i niepachnącą „płciową masę“, przylepioną do okna, jak polip do szyby akwarjum. Jako pierwotność nie ustępował teraz nic nawet amoebie. Księżna objęła Toldzia nogami (jakże piękne były w tej chwili — jak nigdy), a potem trwali dłuższy czas bez ruchu, stężali, prawie martwi. (To, że on tam patrzył [wiedziała napewno] podnieciło księżnę Irinę do niebywałego dotąd szału. Już raz robiła rzecz taką. Nie udało się o tyle, że tamten uciekł i strzelił się w brzuch w lesie — tu była pewna życia — nie bała się o niego.) Wlepiony prawie w szyby trwał również bez ruchu Zypcio. Patrzył teraz na żółto — tak było najlepiej widać. Chciał widzieć jaknajlepiej, bardzo chciał — jeżeli już wogóle, to w takim razie w najlepszych warunkach. A tamci wstali i zaczęli się rozbierać oboje — szybko — gorączkowo. Genezyp pożerał oczami (i całem ciałem przez oczy) tę scenkę nie z tego, jak mu się
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.