delu wyższej kategorji, nie wkładając tam nic, prócz tego... I również zaraz odczuł kłamstwo tej myśli, wciągającej go w bagno wyższego rzędu, z którego już wyjścia niema — chyba poza życie. Nie — z pewnemi upodleniami żyć nie można. Coś było w nim „ludzkiego“ mimo całego zniszczenia, coś ostało się w tem szalonem rozbiciu na spokojnej wodzie. Nie wiedział biedaczek ile biedną księżnę kosztowało wzniesienie rafy na której się rozwalił — wściekał się na krzyczącą niesprawiedliwość, zapomniawszy o swoich bądź cobądź podłych myślach. Jakże „gorąco“ żałował, że dokonał na sobie tamtej ratowniczej, przeciw-gnilnej, obrączkowej (wąż kąsający się w ogon) operacji — poprostu, że się „zsamił“. Zyskał spokój sądu (chwilowy), ale za cenę niebezpiecznego poddania się na przyszłość. Dlatego nie był pewnym siebie. A jeśli to buchnie z tą samą siłą, co wtedy, kiedy patrzył na nich, tarzających się przed nim w bezwstydzie? I to ten nauczyciel złego, ten właśnie Toldzio w tej sytuacji i on, korzystający z dziecięcych nauk, kiedy tamten... — — Co za hańba! On przecież musiał wiedzieć o wszystkiem zawczasu. Ten potwór podniecił go pewnie opowiadaniem. Aa! Aż jęknął „w środek“ z nieznośnego bólu. Ból ten drylował go jak kartofla, unicestwiał, zostawiając cienką skórkę duchową, jedynie aby nie „stracono“ poczucia osobowości — reszta to była jedna bolesna i łaskocąca Nicość.
Niewiadomo czemu przypomniała mu się poraz-pierwszy ta Eliza, którą poznał na pierwszym wieczorze u księżnej i wtedy nawet nie zauważył: to jest: pomyślał o niej jako o możliwej żonie, ale cóż to były za bladawe i nieistotne wymiary. A jednak mimo to — rzecz dziwna — obraz jej utrwalał się i nabierał barwy na tle obcego, pierwszy raz jakby widzianego boru, szumiącego głucho od powiewu słabnącego orawskiego wichru. Skrawek księżyca wschodził na tle zielonkawego nieba pośród zlekka burawo-różowiejących obło-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.