Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

ków, szybko sunących na wschód. Jakieś przeznaczenie wypisywał ktoś wielki i nieznany i w dal uchodzący razem z tym wietrznym rankiem (który podziewał się niewiadomo gdzie) na dziwniejącym w rozjaśnieniu świecie, niewidocznemi znakami. Ale znaczenia ich groźne, nieme, a wołające, były w nim samym i rozumiał ich sens wiekuisty na dnie całej ohydy obecnej, trwającej niepodzielnie w najdalszych, uprzestrzenionych zakamarkach czasu, aż po wieczność samą. „Nie szukać ratunku świadomie — muszę uratować się sam“. Fakt wchłonął się w wielkość przeznaczeniowej chwili w krajobrazowym ludzimierskim sosie. Jakby olbrzymie, śmiertelnie znużone bydlę legło i zawaliło się na odległe horyzonty, które, w braku czegoś lepszego, reprezentował teraz daleki, smutny, obramiony ponuremi lasami widnokrąg ludzimierskiego pejzażu. Urok mały i nędzny (ale przecie) wytrysnął z wyschniętych, ochlapłych cyc bytu, daleko gdzieś za górami bezwładnie leżących. I zaraz potem okrutna rozpacz, że coś stało się nieodwołalnie, nieodwracalnie, coś beznadziejnie nie-do-odkupienia: nigdy już nie pozna prawdziwej miłości — nigdy, nigdy... Pierwszy raz pojął sens tego przepastnego słowa i pierwszy raz również śmierć nadleciała z nieokreślonego osobistego zaświata i przedstawiła mu się oficjalnie — nie jako opromieniona jakąś wątpliwą sławą bogini, tylko jako pedantyczna osoba, nieco męska, porządkująca wszystko, doglądająca starannie, do okropności nudna, autorytatywna w nauczycielski czysto sposób, nieznośna — śmierć, jako trwanie w doskonałej Nicości. Umarło dookoła życie, zgaszone jak mała, nikomu niepotrzebna lampka — nie było w tem nic z wielkości. Zasunął się w zmęczonym łbie czarny szyber jak w piecu, czy w fotograficznej kasecie — z tej strony były byłe, niedorosłe uczucia — z tamtej: na czarno kiełkująca myśl na obrzydłym ugorze zwątpienia. Szlus — fajt i — narodził się nowy Zypcio. Ten fa-