Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

talny wieczór-poranek bez nocy, niezależnie od tego czy wróci do tej megiery, czy też będzie miał siłę ją przezwyciężyć (teraz zrozumiał że był to tylko „trick“ i że drogę do powrotu ma wolną — to było najfatalniejsze), ten choleryczny, astronomicznie wyznaczony wycinek czasu, a nie te poprzednie, raz na zawsze oddzieliły go od możności prawdziwych uczuć. Zakłamało się wszystko tak, jakby się zapociły szybki wewnętrznych kompartymentów — wilgoć, a za nią brud, a potem smród psychiczny i łapy zababrane w świństwie — już nic czystego i pięknego wziąć w nie nie potrafi — na wszystkiem będą ślady wstrętnych paluchów, dobre dla daktyloskopji duchowych zbrodni na ostateczny sąd — każdy ma w któremś miejscu życia taki sąd, tylko że o nim czasem nie wie. Chociaż, gdyby tak jakaś straszliwa, „strzelista“ pokuta, a nadewszystko absolutna pewność w tej chwili, że tam nie wróci — („tam“ to była nie ona, tylko raczej to —) — no, jeszcze sekunda wysiłku, noo! up! yyyy... (jak drwale w lesie) — ale pewność ta nie nadchodziła, mimo że ją wyduszał wymykającą się wolą ze wszystkich porów ducha. Nikt nie pomógł i dookolny krajobraz też: niebo uciekało w dal z wichrem, obojętne, nietyle wyższe, ile inne, obce takim sprawom — (a może gdyby był słoneczny poranek wszystko poszłoby inaczej?) ziemia była nieprzystępna, wroga, kolczasta. Przebudził się nareszcie jak w rowie goły pijak, co wszystko stracił wczorajszego wieczoru w niepamięci odurzenia. Trzeba było zaczynać na nowo.