pożałował swojej niewinności. A obraz tamtej rozwalonej bestji, która może teraz z tym otrutym hyperjohimbiną Toldziem, po nie wiem raz który... — o! to nie-do-zniesienia!! I to obraz na tle „twarzyczki“ Liljan i tych myśli. Żgnęło go, jak rozpalonym prętem od prostaty, aż do mózgu. „Do mamy, do mamy“ — kwilił w nim ohydny, chłopięcy głosik. I ten brał Zypcio za najgłębszy głos samego dna sumienia swojej istoty.
Pchnął drzwi do pokoju matki (były otwarte) i zobaczył ją prawie całkiem nagą, śpiącą w objęciach śpiącego również i na blond rudawy włochatego Michalskiego. A nom d’un chien! — tego było już za wiele — to już jak chcecie jest pewna przesada pechowatości — tak poprostu nie można.
Żółtawe światło „sączyło się“ przez nędzną białą firankę, modelując delikatnie grupę w łóżku. Wyglądali jak posągi. Gdzieś sobie stały obojętnie na jakichś postumentach czy piedestałach i nagle nie wytrzymały i splotły się — coś tak nieprawdopodobnego było (dla Zypcia oczywiście) w tem połączeniu. Patrzył na to z zimną ciekawością niezrozumienia (czy nawet „niezrozumialstwa“) jak człowiek, który dostawszy straszną wiadomość, uderzony jej ciosem, nie rozumie jeszcze dokładnie jej sensu. Mózg w postaci grajcarkowej spirali wkręcał się w wierzch czaszki — jeszcze chwila — a wytryśnie aż do sufitu i ochlapie idjotyczne oficynowe, plafonowe ornamenty. Na to postawił nieboszczyk papa Kapen tę przybudówkę dla jakichś oficjalistów, aby syn wydziedziczony ujrzał w jej „ubikacji“ własną matkę, śpiącą w „miłosnem“ omdleniu z likwidatorem całego interesu. Widocznie, najwidoczniej, upili się do nieprzytomności i zasnęli, nie wiedząc gdzie są i kim są oboje, po straszliwych uniesieniach długo hamowanych uczuć. Na stole koło łóżka nakrytym kolorowym obrusem (pani Kapenowa nie uznawała dysharmonji i sprzedała wszystko, co tylko miało pozory dawnego zbytku)
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.