stały owoce, kanapki, jakiś biedny majonez, pusta butla dzikowskiej wódy z wielką Leliwą i hrabiowską koroną na etykiecie i dwie niedopite butelki wina. Przez dziwną delikatność nie było piwa — młody herb Kapenów (innego piwa przecie pić w Ludzimierzu wprost nie było można) byłby szczytem dysonansu w tej kombinacji, a nalepek na flaszkach dotąd nie zmieniono. Formalna orgja — i to teraz właśnie musiał widzieć to Genezyp, kiedy jak na złość, jak nigdy, potrzebował pomocy matki, jako antydotum na życiowe świństwo. Skurczył się (skurczybyczył się(?)) cały spalony wstydem od wewnątrz, niby tysiąc-woltowym prądem. Zbladł zamiast się zaczerwienić. Zobaczył „ciepłe“, bronzowe, błyszczące majtki matki, na zielonej kanapce w kącie pokoju. I to teraz, teraz...! Nieubłagana nienawiść zalała całą jego istotę, wypierając wstyd i wszystkie inne wznioślejsze uczucia przez policzki w powietrze, pełne zmieszanych zapachów — między innemi cygar. To ten niepach czuł już w pokoju Liljan i nie wiedział... Za chwilę wstyd, już zobjektywizowany, łomotał w rannym wietrze za oknem — już rozprzestrzeniał się w antycypowanych ludzkich gadaniach. Czyż jest coś ohydniejszego jak to, co ludzie gadają jedni o drugich — poza krytyką literacką oczywiście, tą o której z pianą u pyska mówił Sturfan Abnol, tą wywlekającą autora z utworu i imputującą mu wszystkie świństwa popełniane przez „bohaterów“. Łatwo Abnolowi było napluć na krytyki durniów, ale Genezypowi na gadania o matce nie — — A zresztą to była prawda. Gruchnął w przepaść — staczał się już od wczoraj. Gdzież były niedawne metafizyczne wzruszenia? — nawet „miłość“ jego do księżnej wydała mu się czemś wzniosłem w porównaniu z chwilą obecną. Niedoceniane podstawy życia zeżarł jakiś potworny pasożyt — waliło się wszystko.
Michalski chrapał zlekka, a matka pykała, jakgdyby paliła fajkę. Iskierka współczucia zabłysła na czarnych zwałach
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.