Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

starca-papusia. Swojem własnem cierpieniem, wstrętnym bólem własnego ciała, zmierzył głębię cierpień matki przez te wszystkie lata. Jakież męki przejść musiała, jeśli odważyła się na coś podobnego, jak „papojka“ z tym (niesłychanie inteligentnym podobno) blond-drabem, w dwa tygodnie zaledwie po śmierci tamtego jej kata, tuż obok pokoju córki. (To pewnie po tym balu wszech-stanów w fabryce, na którym była Zuzia). A może nie było w tem nic strasznego? Już przebaczał i jej i jemu (ratując się przytem gwałtownie z własnego błotka), a nawet — przez perwersję stanowczo a nie wprost — może już wdzięcznym był Michalskiemu, że ukoił męki tak dawnego niedosytu bądźcobądź tego tak strasznie kochanego „dla niego“ (a nie przez niego — oto różnica), prawie świętego ciała. A to, że tak to zrozumiał i że jednak wzniósł się ponad siebie w tej ciężkiej chwili, czyż możności tego nie zawdzięczał tylko i wyłącznie księżnej Irinie i — ojcu. Dziwny splot. Znowu pokochał na chwilkę tamtą babę.
Ale trzeba było ratować matkę przed czemś gorszem. Zbliżył się i wyciągnąwszy rękę ponad zwalistemi, rudawo-włochatemi mięśniami tamtego, dotknął jej nagiego ramienia. Czarne, węgierskie oczy odchyliły sine powieki i wzrok-krzyk przebił gęstą atmosferę tej nowego typu kamery tortur. Już nie było czasu na analizę zapachów. (Czort wie co w tych rzeczach jest idjotycznym przesądem, nieistotnie, przypadkowo nabytym, a co prawdziwą, istotną moralnością gatunku bez żadnych jakichś-tam metafizycznych sankcyj. Dziś etyka tego nie potrzebuje — społeczeństwo samo zastępuje wszelkie zaświaty. Można być zakutym materjalistą i dobrym jak kaczodziób człowiekiem). Tamten spał dalej, ale przestał chrapać. Genezyp mówił prosto w te najdroższe oczy, które oglądał jakby przez mikroskop z teleskopowych odległości.
— Nie mów nic. Ja idę zaraz do siebie. Koniecznie musiałem cię widzieć. Nawet chciałem mówić o sobie, ale teraz