śpieszony kurs oficerski Szkoły Wyszkolenia Wojennego, zaczynający się 12-go kwietnia b. r.
Kocmołuchowicz, gen. kw. m. p.
Generalny Adjutant kwatermistrzowstwa
kapitan... (podpis nieczytelny)“.
Jakby w łeb dostał Genezyp tem nazwiskiem. Tu go złapał. Więc ON wiedział o jego egzystencji?! Jak Bóg w bajce góralskiej, który wiedział o robaczku zamkniętym w kamyku na morskim ździarze. Przypomniała mu się ilustracja bajki: śmierć, szukająca kamyka na tle piętrzących się bałwanów. Oto ojciec z za grobu podał mu, w tej strasznej chwili zawalenia się wszystkiego, swoją pulchną, a potężną łapę. Genezyp uścisnął ją zębami, całem ciałem wpił się w nią w myśli. Teraz łapa ta zaciężyła definitywnie nad całem życiem. Jak potężny lewar wyciągała go za uszy z bagna. Ale w tem nowem uczuciu dla ojca (wiedział przecie, że to nie kto inny musiał wpłynąć na Kocmołuchowicza) nie znalazło się potępienie dla matki (która musiała w tej chwili właśnie budzić tę swoją półpijaną „maszynę dla samozadowolenia“). Zrozumiał, że jednak dla matki musiał to być też kompromis, analogiczny do jego upadku w stosunkach z księżną Iriną — a jednak mniejszy: musiało to być zaprzeczeniem pewnych tylko istotnych dążeń w życiu (konflikt z uczuciami religijnemi i rodowemi chociażby), ale nie zabiciem miłości. Ale życie matki kończyło się, gdy jego... Teraz miał podstawę do walki z potwornością, wcieloną w tamten kadłub, kałdun, bebech — już nie ciało. Zapomniał o tem, że to coś, czego się bał i pożądał ma też duszę, biedną duszyczkę, umęczoną nadchodzącą starością. Z okrucieństwem tylko co przypadkiem zdobytej siły zabijał tamtą bądźcobądź wielką damę w sobie, kopiąc ją, opluwając,