dwóch lat marnujący się w szkole dla młodych dyplomatycznych głuptasiów. Był sam Ticonderoga, od środka zgrzybiały, ale zewnętrznie zawiesisty i zwalisty starzec i mnóstwo dam z sąsiedztwa z córkami i synkami i jacyś wiecznie podejrzani i niepojęci w istocie swej bankierzy i byznesmani — jeden prawdziwy król giełdy w dawnym stylu, obecnie unikat tego typu, na wątrobowych wywczasach. Używać musiał krajowych źródeł, a tam w „prawdziwych“ tarzali się bolszewiccy dygnitarze całego świata! Żaden bowiem „większościowy“ Polak nie miał prawa wjazdu do wszechświatowej „cultural reality“ — mógł żyć złudzeniami, ale tylko u siebie. Była też pewna sierota, daleka kuzynka pani domu, Eliza Bałachońska, podobno nawet jakaś tam księżniczka. Było to pozornie bardzo niepozorne stworzenie — jakieś blond-loczki, jakieś zwrócone do środka oczka i rumieniec koloru jesiennej zorzy. Tylko usta, usta... Genezyp nie mógł jej nawet zauważyć istotnie swemi narządami poznania życia w ich obecnym stadjum rozwoju. A jednak coś w nim drgnęło tam, w tym ośrodku przeczuć, w którym kłębiła się potencjalnie przyszłość, ciemna, może okropna. „Oto jest żona dla mnie“ — rzekł w nim ten głos proroczy, którego tak bał się, prawie nienawidził. A tam tymczasem, w gronie trochę przerażonych i ubawionych kobiet, młody (27 lat) Sturfan Abnol, powieściopisarz, krzyczał prawie na tle dzikiej muzyki podpitego zlekka Tengiera.
— ... ja mam się popisywać z moją znajomością życia przed tą publicznością, którą pogardzam, do której obrzydzenie czuję, jak do robaków w zgniłym serze? Przed tą ohydną gawiedzią ogłupioną przez kino, dancing, sport, radio i kolejowe bibljoteki? Ja mam dla ich zabawy pisać takie właśnie kolejowe romanse żeby żyć? A niedoczekanie ich (czuło się wyraźnie, że ledwo się wstrzymywał, aby nie zakląć ohydnie — słowo „skurwysyny“ wisiało w powietrzu), tego plemienia
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.