prostytutów i platytudów! — Zachłystywał się pianą wściekłości i oburzenia.
— Nie — nie będę ich błaznem — piał dalej zapieniony Sturfan. „Zachliobywałsia“ i pluł jadem. — Będę pisał powieści, kiedy już w sztuce, prawdziwej sztuce nic do zrobienia niema — ale powieści me-ta-fi-zy-czne! Rozumiecie? Dosyć już tego parszywego „znawstwa życia“ — zostawiam to wyprutym z talentu podglądaczom miernoty i odtwarzającym ją z lubością. Bo czemu to właśnie robią? Bo nie mogą nikogo wyobrazić sobie ponad siebie samych. Nie mogliby stworzyć typów wyższych i zdobyć się wobec nich na ten, tak zwany przez krytycznych pasożytów, „pogodny, ten pseudo-grecki uśmiech pobłażania“ z wysokości niedosiężnej twierdzenia, że wszyscy są świnie i ja też, i przebaczam to im i sobie też. Do cholery już raz z tą całą Grecją i tem odgrzewaniem pseudo-klasycznych rzygowin. A nie! — To to się u nich, tych krytykonów, tych tasiemców i trychin w ciele konającej sztuki, nazywa objektywizmem i oni śmią przytem wspominać Flauberta! Nie — tu ten pseudo-objektywny, to jest świńsko-uśmiechnięty, ogólną pospolitością zbabrany autor, wałęsa się sam osobiście między stworzonymi — ha — to się nazywa twórczością: to podpatrywanie przez dziurkę od klucza tych, których podpatrzeć się może — wyżsi ludzie, o ile są wogóle, tak łatwo podpa-