kręconych o wstrętnych stopach żaby. Na kolanach i brzuchach przed nim tarzali się w ostatnich drgawkach szału wyznawcy-nałogowcy jego jadu.)
On, dobroczynny truciciel ginących widm, stał uśmiechnięty djabelsko, przepojony tryumfem i sławą, którą wypełniona była przestrzeń dookolna aż po brzegi. W nieskończoność szły fale eteru, czy też rozprzestrzeniały się prostopadłe magnetyczne pola (wszystko jedno — i to mało kogo obchodziło z wyjątkiem paru ginących teoretycznych fizyków) niosąc w międzyplanetarną, wymarłą przestrzeń fale dźwięków, dobyte z jego mrocznej, brudnej duszy zapóźno sycącego się życiem starszawego pana — raczej chamowatego pół-panka. Tengier mówił dalej do zapadającego w zupełną prostrację pisarza:
— Nic cię od tego błazeństwa nie uchroni, choćbyś całkiem inaczej o sobie myślał. Czy to jest prawdą o tobie, co sam sobie wyobrażasz, czy to, czem jesteś faktycznie w splotach, kłębiącej się według transcendentalnych, metafizycznych praw, społeczności. Artyści byli zawsze błaznami wielkich świata tego i takimi pozostaną, dopóki choćby takie odpadki tej wielkości walać się będą po świecie jak tu obecni we własnym pałacu księstwo Ticonderoga. (Księżna zamarła w najwyższem zadowoleniu swych ambicji. Lubiła odwagę towarzyską swoich gości „niższego“ gatunku. Pyszniła się ich impertynencjami — kolekcjonowała je, zapisując w swoim „dzienniczku“, jak nazywała ten stek najbezwstydniejszych samiczych wywnętrzeń). — Możesz sobie wyobrażać, że piszesz dla swego pogłębienia, a społecznie jesteś tylko saltembankiem, rozweselającym znudzone nasyceniem wszystkich pragnień dusze tej byłej elity, a dziś hołoty, która u nas