i w tym pozornie prostym fakcie, że wszystko było właśnie takiem, a nie innem.
Nad trzema wapiennemi wieżami Troistego Szczytu unosił się jak olbrzymi latawiec Orjon, ciągnąc na swym ogonie rozszalałego Syrjusza. Czerwona Betageuza i srebrzystobiały Rigel trzymały straż po obu bokach Laski Jakóba, a przestrzeń pruła na ostrzu bledsza od nich Bellatrix. Między Plejadami i Aldebaranem dwie gwiazdy-planety świeciły spokojnem, nierozedrganem światłem: pomarańczowy Mars i ołowiano-sinawy Saturn. Ciemny zrąb grani ciągnącej się od Troistego Szczytu ku północnej baszcie Suchego Zadku, odcinał się wyraźnie niby grzbiet przedpotopowego jaszczura na tle świetlnego pyłu Mlecznej Drogi, zapadającej prostopadle za horyzont. Genezyp patrząc w gwiazdy doznawał zawrotu głowy. Góra i dół przestały istnieć — wisiał w straszliwej przepaści, amorficznej, bezjakościowej. Uświadomił sobie na chwilę aktualną nieskończoność przestrzeni: wszystko to istniało i trwało w tej właśnie sekundzie, którą przeżywał. Wieczność wydała mu się niczem wobec potworności istniejącej w nieskończonostce czasu całej nieskończonej przestrzeni i istniejących w niej światów. Jak tu pojąć tę rzecz? Coś niewyobrażalnego, co narzuca się z absolutną ontologiczną koniecznością. Ta sama tajemnica ukazała mu znowu swą twarz zamaskowaną, ale inaczej. Ogrom świata i on metafizycznie samotny — (trzebaby tworzyć z kimś jedność) — bez możności porozumienia się — (bo czemże są pojęcia wobec straszności bezpośrednio danego!?) — mimo wszystko w poczuciu samotności tej była jakaś bolesna rozkosz. I w tej samej chwili uczuł się małym w nieskończonej plątaninie wszechświata — nie małym w stosunku do obszarów nocnego nieba, tylko małym w swoich najgłębszych uczuciach: do matki i księżnej.
Genezyp szedł teraz z głową zwieszoną w dół i z roz-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.